Świątynia wolnego handlu
strona 1/2
Niedziela. Siódma rano. Tramwaj numer trzynaście wlecze się powoli w stronę Bronowic. O tej porze jest jeszcze pusty. Kilka starszych pań rozmawia konspiracyjnym szeptem. Jakaś para się całuje. Postawny mężczyzna spożywa kanapki. Nic nie zapowiada tłoku, jaki w tramwaju tej linii będzie panował za dwie godziny. Jęcząc i skrzypiąc tramwaj dociera do pętli. Wysiadam z pustej trzynastki. Inni zrobili to kilka przystanków wcześniej. Do giełdy przy ulicy Balickiej jest jeszcze może ze dwieście metrów. Chociaż dokładnie wiem jak tam dotrzeć, pytam napotkane osoby o drogę. Wszyscy bardzo precyzyjnie wskazują mi jak dotrzeć do celu, jednak nie są zbyt skorzy do rozmów. Nie ma się czemu dziwić - w końcu jest siódma rano w niedzielę.
Przy bramie wejściowej zastaję dwóch znudzonych ochroniarzy. Kolejna dwójka pilnuje wjazdu na parking. Czarne spodnie typu szturmówki, tegoż koloru kurtka i kamizelka z mnóstwem kieszeni. Buty rangersy. Brakuje tylko kominiarek i wyglądaliby jak antyterroryści. Na parkingu pojawiają się pierwsze samochody. Sprzedawcy zaczynają wyładowywać towar. Zagaduję do ochroniarzy przy bramie. Jarek* wygląda na 25 lat. Wysoki blondyn, już na pierwszy rzut oka wzbudzający respekt. W ochronie pracuje od trzech lat. Po maturze zrobił kurs i dostał pracę. Na giełdzie pracuje od roku. Wcześniej też był jej częstym bywalcem, ale jako klient.
Pamiętam jeszcze te romantyczne czasy - śmieje się Jarek - chodziło się na giełdę z setką dyskietek i przegrywało różne badziewie. Wtedy jeszcze trwała wojna między zwolennikami peceta i tymi od Amigi. Najgorsze były jednak nerwy: przegra się czy się nie przegra, odpali czy nie odpali. Teraz jest bardziej profesjonalnie. Wkładasz płytkę do CD - roma i odpalasz. Całkiem jak w oryginale.
Pytam o pracę.
Spoko - pada w odpowiedzi - poprawia się coraz bardziej. A problemy? Jak to w tłumie. Czasem pijaczek, czasem kieszonkowiec. Raczej nic poważniejszego. Pijaczków, którzy się awanturują wywalamy, kieszonkowców staramy się dorwać jeszcze na terenie giełdy. Jeśli uciekną poza teren bardzo ciężko ich złapać poza tym nie bardzo mamy do tego prawo.
Sam pamiętam taki pościg zakończony sukcesem. Jakiś rok temu. Nastolatek ukradł telefon komórkowy i portfel. Ofiara dość szybko zorientowała się, że została okradziona. Zaczęła gonić złodzieja wzywając ochroniarzy. Ci po efektownym pościgu złapali kieszonkowca. Jarek mówi, że mimo wszystko taki scenariusz zdarza się rzadko. Zwykle poszkodowany o fakcie kradzieży dowiaduje się dopiero w domu.
Dochodzi dziewiąta. Plac zaczyna się wypełniać. Za każdym razem, kiedy przyjeżdża tramwaj, nowa fala ludzi przeciska się przez bramę. Wchodzę zanim zrobi się naprawdę tłoczno. Kobieta w średnim wieku pobiera ode mnie opłatę. Złoty pięćdziesiąt to niewygórowana cena za możliwość wejścia do tej świątyni wolnego handlu (jak wyraził się jeden ze sprzedawców). Jeszcze tylko bilet, zdawkowy uśmiech w stronę inkasenta i oto jestem w środku. Atmosfera przypomina trochę egzotyczny bazar. Zewsząd słychać muzykę, nawoływania, okrzyki. Od czasu do czasu spiker odczytuje jakieś komunikaty w radiowęźle. Dzwonki telefonów komórkowych mieszają się z mocnymi basami głośników samochodowych.
Jeśli chodzi o asortyment towarów dostępnych na giełdzie, można wyróżnić kilka ich rodzajów. Każdy z nich zdominował określone terytorium. Na placu przy bramie, wzdłuż głównej ulicy giełdy usadowili się sprzedawcy sprzętu RTV. Można u nich nabyć w zasadzie wszystko. Od turystycznego dziesięciocalowego telewizorka produkcji radzieckiej do najnowocześniejszego zestawu kina domowego. Bardzo spektakularnie przedstawiają się góry ułożonych jeden na drugim wzmacniaczy. Nowe, używane, z gwarancją lub bez niej, co kto lubi i na co ma pieniądze.
Mniej więcej w środku placu znaleźli dla siebie miejsce sprzedawcy telefonów komórkowych. Niektórzy z nich przenieśli się do hali. W swojej ofercie mają zwykle używane telefony komórkowe, akcesoria do nich (panele, baterie, zestawy słuchawkowe) oraz zestawy startowe systemów pre - paid różnych sieci. Taniej niż w firmowych salonach. Możemy również zakupić karty do uzupełniania kredytu w systemach POP, Tak - Tak i Simplus. Te też są tańsze od ich nominalnej wartości. Za niewielką opłatą życzliwi panowie usuwają z telefonu kod zwany sim - lockiem. Jest to zabezpieczenie, które uniemożliwia używanie aparatu w innej sieci.
Pod samą halą możemy coś przekąsić. Nie jest to może wykwintne jedzenie, ale wystarczy, by zregenerować siły. Ot, fast - food, jaki możemy spotkać na wielu bazarach.
W miarę zbliżania się do hali wkraczamy coraz bardziej do królestwa komputerów. Sprzęt nabędziemy w samej hali. Sprzedają tu zarówno firmy, które przez cały tydzień prowadzą normalne sklepy na mieście jak i typowo giełdowi handlowcy. Duża część, szczególnie z tej drugiej grupy, to pasjonaci. Pasjonaci, którzy ze swojej pasji zrobili źródło utrzymania. O sprzęcie mogą rozmawiać godzinami. To tak jakby z historykiem sztuki rozmawiać o Damie z gronostajem albo o Kaplicy Sykstyńskiej. Rozmawiają z ludźmi, którzy się co nieco orientują, ale lubią czasem mentorskim tonem zrobić wykład jakimś lamerom (w slangu komputerowym: lamer to człowiek, który się nie zna, naiwniak). Taki na przykład pan Zdzisiu jest na giełdzie od zawsze. Handluje sprzętem dobre dziesięć lat. Zastanawiam się czy nie sprzedawał komputerów typu Odra zachodnim turystom
(Odra to szczytowe osiągnięcie komputerowe PRL w latach 70. Zajmował dwa klimatyzowane pomieszczenia, a komunikował się z użytkownikiem za pomocą taśm perforowanych)
Ceny sprzętu na giełdzie są niższe niż na mieście, ale bez żadnych rewelacji. Czasem zdarza się trafić na jakąś promocję albo wynegocjować dobrą cenę u sprzedawcy. Możliwość negocjacji cen nie jest jednak wyróżnikiem giełdy, gdyż również w wielu reklamach sklepów komputerowych znajdziemy taką klauzulę.
|