|
Janczar zwany kowalem
strona 1/2
Jak nie będziesz pan wiedział jak trafić, zapytaj pan o kowala. Każdy panu powie - mówi Jan Czuchra, kiedy telefonicznie umawiam się z nim na spotkanie. - Jak pan to zobaczysz, to zaniemówisz. Różni tu już byli i aż mlaskali z zachwytu. Przytakuję głową, jesteśmy umówieni.
Tym, nad czym inni mlaskali, były lampy. W całym Suchodole, gdzie mieszka, pan Janek słynie po pierwsze jako kowal, a po drugie, jako twórca lamp stołowych. Szczególnych, bo wykonanych z elementów uzbrojenia. Koniecznie chciałem obejrzeć je i ja.
Szary kot - dachowiec wyleguje się leniwie w cieniu winorośli. Nieśmiało wchodzę za bramkę. Nie wiem dlaczego, ale idąc tu spodziewałem się jakiejś drewnianej, pamiętającej czasy wojny chaty. A tu zwykły piętrowy, murowany dom. Jak się później okazało - czasy wojny, owszem, pamięta, lecz nie dom, tylko jego gospodarz - i to pamięta doskonale.
Szukając kowala trafiam do garażu, zamienionego w warsztat. Mężczyzna w grubych okularach coś majsterkuje, pochylony nad stołem i imadłem. Wokół pełno przeróżnych mechanizmów, oraz, w całkiem jeszcze niezłej formie, czterokołowiec, zdradzający cechy niefabrycznego wykonania.
To też my sami zrobili - mówi tajemniczo w trzeciej osobie, podając mi rękę na powitanie. - Trzy takie mamy!
Bo to jeszcze teren rolniczy, miasto, ale teren rolniczy - podchodzi do pojazdu, spoglądając na niego z sentymentem. - To stare. Bo teraz się nie opłaci. Teraz trza robić zasuwki dla kur, bo kradną - macha zrezygnowany ręką i prowadzi mnie na piętro, do pokoju. - Pan poczeka, ja się ogarnę.
Czekając, rozglądam się po pokoju. Rzeczywiście, są. Kilkanaście lamp zrobionych z militariów, w szerokim tego słowa znaczeniu. Czego tu nie ma! Saperki, manierki, łuski pocisków, odłamki, wreszcie bagnety. Wszystko skomponowane w zgrabnie wyglądające lampy.
A ja to tak zbierał i zbierał, panie. To była kupa złomu - rozpoczął opowieść gospodarz, który nagle pojawił się za moimi plecami. - Teraz nie ma takich robót, to żem się ostatnio chwycił. Jest już tego szesnaście, trzeba troszeczkę ruszyć, bo mam jeszcze na dziesięć.
Pan Janek traktuje lampy z namaszczeniem. Każda z nich ma swoją historię, każda jest niepowtarzalna. Takiego też podejścia potrzebuje - indywidualnego.
Proszeż pana, patrz pan - bierze do ręki jedną z nich. Zdobiąca ją podkowę porównuje z drugą, wyraźnie większą. - To jest oryginalna niemiecka podkowa. Ta ogromna. I teraz porównać tę do tej - pokazuje mniejszą. - I co? Różnica. Ale ta, niemiecka, jest z dużego konia, a ta polska, ze średniego.
Zna się na tym dobrze. Z początkiem wojny pracował jako kowal. Podkuwał te konie, więc pamięta doskonale. Widząc moje zainteresowanie, opowiada o kolejnej lampie.
A to, panie, to jest żydowskie! Wałek do robienia macy. Wiesz pan, co to maca? - pyta, jakby nie dowierzając w wiedzę młodszego pokolenia. Kiwam przytakująco głową, aby rozwiać jego wątpliwości. - Proszeż pana, to jest z Dukli. Z piekarni. Od nas jeden tam piekł, sąsiad. Jak Żydzi robili macę, to potem ją wałkowali, żeby była podziurkowana - w skrócie opisuje technologię wykonania. Poniżej wałka, zamontowana jest, chyba żeliwna, gwiazda Dawida. - Ja to bym jeszcze tutaj dodał krzyż - stwierdza kowal, wskazując na puste miejsce, wyraźnie podeń przygotowane.
Przychodzi kolej na następne lampy - zbudowane z saperek, luf pepeszy, łusek.
Tę to żem przyniósł z Moderówki. I tę też - wskazuje na fragmenty czegoś, co dawniej było pociskiem, zapewne artyleryjskim. - Tam było lotnisko. Na campingu robiłem wtedy wodę, bo ja wszystko robię, proszeż pana - podkreśla z dumą, jak gdyby chciał, aby słowa te zapadły w moją pamięć.
Odłamki i łuski zbierał wszędzie. Pełno tu tego, jak zapewnia. Ten następny kawałek blachy z pocisku też wykopał w Moderówce.
Artyleria, sąsiad mi opowiadał, to stała w Głowience i biła tam - wskazuje w kierunku okna - na Odrzykoń. Te pociski jak szły, to było je dobrze widać. Takie ogniste kule.
A ta manierka, to oryginalna? - biorę do ręki kolejną lampę.
Oryginalna, panie! - zastrzega się pan Janek. - Oryginalna, austriacka - prezentuje napis i datę: 1915, widniejącą na czarnej emalii.
A ta z kolei sprzączka, to chyba z carskiej armii. Nie z austriackiej. Kiedyś żem myślał, że z austriackiej, ale nie - mówi ze znawstwem, po czym kładzie na stole spory zbiór odłamków.
Niemieckie były inne. O tu, popatrz pan - porównujemy z pozostałościami pocisków z katiuszy. - Widać dokładnie, że te niemieckie strzępiły się po wybuchu, a ruskie nie. Okazuje się, że pan Janek ma jeszcze inne ciekawe rzeczy. Najokazalszy eksponat trzyma na szafie. Sięgam na nią, zdejmując wcale pokaźnych rozmiarów, mocno pokryty kurzem, bagnet.
Nie wiem z jakich to czasów. Jest tylko numer seryjny. O, tu - przystępuje do opisu broni. - Tu jest na lufę, tutaj zatrzask, że wsunął i zaskoczyło. Ja z tego myślę coś zrobić, dołożę do tego ruską łopatkę...
Po chwili nasza rozmowa zbacza na inne tory.
Byłem AK-owcem... - stwierdza niespodziewanie gospodarz. Już wiem, że nasza podróż, w nieodległą przecież historię, nie zakończy się tylko na obejrzeniu, wkomponowanych w lampy, militariów. Siadamy więc przy stole. Zaciekawiony pytam, jak trafił do partyzantki.
|