Studium Dziennikarskie AP w Krakowie
R    E    K    L    A    M    A
Reklama
Wydanie piąte, rok akademicki 2001/2002  
Wywiad Fotoreportaż Reportaż Felieton
Marzena Tołcz  
Strona główna

Prace studentów

Historia Studium

Organizacja zajęć

Linki

Autorzy

Rozmowa z Józefem Tołczem - żołnierzem Dywizjonu 300

strona 1/2

Latałeś w Dywizjonie 300 w Anglii, chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób tam się znalazłeś. Słyszałam, że wcześniej byłeś w na Syberii i to stamtąd dostałeś się do armii Andersa. Jak to się zaczęło?

Wyruszyłem na front jako zastępca dowódcy pierwszego plutonu karabinów maszynowych na taczankach. Po powrocie do Sanoka spod Narola, gdzie dostałem się do niewoli niemieckiej i skąd udało mi się uciec, musiałem ukrywać się przed aresztowaniem. Landrat sanocki na pierwszym posiedzeniu wójtów polecił donosić o każdym komuniście, a także sporządzać listy powracających żołnierzy polskich i oddawać je do starostwa. Nie było więc wyboru Przeszliśmy granice wegierską i kierowaliśmy się do Ungwaru.

Jak dużo was szło?

Szedłem z trzema kolegami: Mieczysławem Piciakiem, Józefem Matuszakiem i Tadeuszem Koszykiem.

Czy pamiętasz tę drogę?

Tak. W pobliżu Użhorodu wsiedliśmy do wąskotorowej kolejki z zamiarem przebycia choćby kilkunastu kilometrów takim środkiem lokomocji, przebyta bowiem trasa dała nam się we znaki i byliśmy mocno zmęczeni. Okazało się jednak, że maszynista powiadomił na którejś kolejnej stacyjce żandarmerię, która po przyjeździe kolejki do końcowej stacji już na nas oczekiwała. Po zabraniu nas do komisariatu rozpoczęły się przesłuchania trwające kilka dni. Ku naszemu zdziwieniu potraktowano nas jako bolszewickich szpiegów.

18 kwietnia o czwartej nad ranem kazano mi się ubrać i przygotować do podróży. W towarzystwie dwóch żandarmów jechaliśmy pociągiem na wschód i po kilku godzinach marszu znaleźliśmy się na leśnej polanie. Nie wiedziałem, co ze mną będzie, ale nie chciałem pytać, żeby nie kusić losu. Po chwili jednak jeden z żandarmów mówiąc w łamanym słowacko - rosyjsko -węgierskim języku zapytał mnie, a właściwie stwierdził, że ma polecenia wydać mnie Niemcom bądź, jeśli wolę Rosjanom. Wybór był właściwie żaden, ale pomyślałem, że skoro jestem przy granicy radzieckiej, to co będę szczęścia szukał. Dobrze, niech będą Rosjanie - odpowiedziałem. Podeszliśmy jeszcze kawał drogi pod górę i wtedy jeden z nich wystrzelił z karabinu.

Wkrótce też zostałem przez Rosjan zaprowadzony do pobliskiej granicznej miejscowości Sianki, gdzie ulokowano mnie w prowizorycznej celi na stacji kolejowej. Było to niewielkie pomieszczenie pozbawione jednej ściany, tak, że mogłem w każdej chwili uciekać, tym bardziej, że okolice Sianek były mi doskonale znane jeszcze sprzed wojny, jeździliśmy tu bowiem wraz z pułkiem na ćwiczenia. Jednak na taki wysiłek nie byłem w stanie się zdobyć. Po prostu czekałem na rozwój wypadków. Ponadto stwierdzenie dowódcy straży granicznej, że po sprawdzeniu od razu mnie wypuszczą w najbliższych dniach, nieco mnie uspokoiło. Zamiast na wolność przewieziono nas do więzienia w Skole, gdzie przez miesiąc przebywałem w celi w towarzystwie trzydziestu współwięźniów. Z miejscowości Skole przewieziono mnie do Stryja i tam ponownie przesłuchiwano oskarżając o szpiegostwo na rzecz Niemców.

Na jakiej podstawie oskarżono cię o szpiegowanie dla Niemców?

Dlatego tylko, że wracałem z Węgier, a Rosjanie zazwyczaj traktowali jako szpiegów wszystkich, którzy przebywali już chociaż trochę za granicą. Po pięciu miesiącach trafiłem do więzienia w Charkowie i tu wreszcie usłyszałem wyrok. Brzmiał on: dziesięć lat ciężkich robót. Byłem przerażony.

Nad Morze Białe w pobliżu Archangielska dostarczono nas różnymi środkami lokomocji, ale ostatnie sto kilometrów pokonaliśmy piechotą, pozostawiając za sobą groby tych, którzy nie wytrzymali trudów podróży. W łagrze nr 29 przyszło spędzić mi wiele trudnych dni i miesięcy, z dala od rodziny i znajomych. Prace przy wyrębie lasu, jak również przy robotach ziemnych były wyczerpujące nawet dla zdrowych ludzi, a większość spośród nas była schorowana i zagłodzona. Wielu nieszczęśników, podobnie jak i ja, skazanych na pięć lub dziesięć lat, spoczęło w surowej ziemi, niedaleko od Kręgu Polarnego. Sytuacja zmieniła się latem 1941 roku, po umowie z Sikorskim. Sikorski ze Stalinem zawarł porozumienie, w wyniku którego Stalin zezwolił jednostkom wojskowym, które już tam były (to były jednostki wojskowe w trakcie organizacji) opuścić Związek Radziecki.

W obozie pojawili się radzieccy oficerowie informując nas, że na południu ZSRR tworzone jest polskie wojsko i obywateli polskich władze radzieckie będą zwalniać z łagrów. Na pytanie jednak, kto chciałby wstąpić do polskiego wojska, nie odpowiedział nikt. Panowała grobowa cisza. Nikt słowem ani gestem nie zdradził, że jest to jego najskrytsze marzenie. Obawiano się bowiem, że jest to następny podstęp, który może spowodować pogorszenie i tak trudnego bytu.

Ale po dwóch tygodniach zjawili się polscy oficerowie, którzy potwierdzili przyniesioną przez Rosjan informację. Trudno opisać, jaka wybuchła radość. Zgłosili się wszyscy na tyle silni, aby przejść całą Rosję, aż do Tockoje. Tak trafiłem do armii formowanej przez gen. Andersa. Pierwszym transportem wyjechałem z Rosji. Byłem już w wojsku polskim. Wyjechaliśmy do Iranu, tam, już zorganizowani jako jednostki wojskowe, nieumundurowani jeszcze. Z Iranu wyjechałem potem do Iraku, z Iraku do Palestyny, Syrii i tam transportem kolejowym, zresztą różnie, dotarłem aż na południe Afryki. Nie pamiętam miejscowości. Stamtąd, po zaokrętowaniu, popłynąłem do Indii. Znalazłem się w jednostce wojskowej amerykańskiej i tam się wyszkoliłem na lotnika. W Indiach nas miano szkolić i po wyszkoleniu w lotnictwie mieliśmy być przeznaczeni na wojnę z Japończykami. Tymczasem w tym okresie był wielki kryzys, jeżeli chodzi o lotnictwo w Anglii, tak były duże straty, że brakło ludzi do latania i Anglicy postanowili zabrać nas z Indii do siebie.

Kiedy dowiedzieliście się, że będziecie walczyć z Anglikami przeciw Japonii?

Na początku, chociaż jeszcze nie wiedziano, w jakim okresie ta wojna będzie wypowiedziana, to spodziewano się, że tak będzie. Niezależnie od wojny z Niemcami trzeba będzie walczyć tak samo z Japończykami, bo Japonia była wtedy w koalicji z nimi.

A jak dostaliście się z Indii do Anglii?

Przyszło polecenie z Anglii, aby tych Polaków, którzy tam przebywali na zgrupowaniu, zaokrętowano w Bombaju. Wypłynęliśmy stamtąd i po wodach Oceanu Indyjskiego bez przeszkód dopłynęliśmy do Durbanu w Afryce Południowej, gdzie na pokład weszli włoscy jeńcy, a także kilkadziesiąt Polek, które miały płynąć do swoich mężów w Anglii. Tym samym transportowiec Empress of Canada musiał pomieścić na swoich pokładach kilkakrotnie większą liczbę pasażerów od możliwej.

Podróż odbywaliśmy spokojnie, z dala omijając kontynent afrykański, gdzieś w granicach 200 mil morskich. Po minięciu równika któregoś styczniowego dnia, dalej płynęliśmy na północ. Lecz na wysokości Casablanki, leżąc w hamaku i przygotowując się do snu, w pewnej chwili odczułem, jak i pozostali pasażerowie, gwałtowny wstrząs, po czym statek zaczął się gwałtownie przechylać. Była noc i w panujących ciemnościach trudno było się zorientować w możliwościach ratunku, tym bardziej, że w panującej panice, z gwałtownie opuszczonych szalup powypadali ludzie i z dochodzących krzyków można było wywnioskować, że były pierwsze ofiary. Nie potrafię powiedzieć, o czym myślałem w tamtych momentach, ale mimo wszystko nie zdecydowałem się na początku na skok do wody, chociaż wielu to czyniło. Po godzinie ponownie powtórzył się wstrząs spowodowany, jak się później dowiedziałem - storpedowaniem nas przez włoski okręt podwodny. O ile po pierwszej torpedzie statek się tylko przechylił, to po następnej w ciągu niespełna godziny poszedł na dno. Nie wiem, jak znalazłem się w wodzie, być może spadając z wysokości kilku pięter straciłem przytomność ale dzięki wcześniej ubranej na siebie kamizelce ratunkowej, zdołałem się uratować. Wokół siebie czułem tylko słoną wodę oceanu i słyszałem szum fal. Byłem przerażony. Ciemność jeszcze bardziej mi dokuczała, a właściwie panująca cisza, która doprowadzała niemal do szaleństwa. Nie wiedziałem bowiem, co się stało z resztą pasażerów, jaki będzie mój dalszy los. Gdy się rozwidniło, w odległości kilkuset metrów zauważyłem dryfującą tratwę, a wokół niej kłębowisko ludzkie, walczące o miejsce. Dotarłem do niej zanim na żer wyruszyły rekiny. Udało mi się zająć miejsce w środku tratwy i kurczowo trzymać się masztu. Dopiero z tratwy zauważyliśmy, że w promieniu kilkuset metrów rozgrywały się dantejskie sceny. Rekiny już poczuły zapach ludzkiego mięsa i żerowały wśród nieszczęśników, którzy rozpaczliwym głosem wzywali pomocy.

Czy nie możemy im pomóc? - pytali niektórzy.

Tylko modlitwą - odpowiadał z determinacją marynarz trzymający w ręku toporek.


2
2 3 Copyright 2002 Studium Dziennikarskie AP