 |
Bieszczady na haju
W potocznej świadomości Bieszczady stanowią jedną z ostatnich na polskiej ziemi oaz dziewiczej przyrody. Każdego roku, szczególnie w okresie letnich wakacji, ściągają w nie tysiące turystów. Czego oni szukają pośród lasów i połonin?
W licznych wydawnictwach poświęconych temu regionowi można przeczytać o nieskażonym powietrzu, czystych rzekach i naturalnych lasach jako atrakcjach, dla których warto odwiedzić południowo - wschodni skrawek Polski. Specjalistyczna literatura wspomina o wielu spośród blisko dwustu pięćdziesięciu przedstawicieli fauny i niemalże półtora tysiącu okazów flory, które możemy spotkać w czasie bieszczadzkich wędrówek. Jednak przy tej okazji żaden z autorów nie wspomina o tym jednym, który rokrocznie ściąga tutaj pewną grupę, co prawda osobliwych, turystów.
Jest sobotni wieczór. W jednym z najpopularniejszych wśród odwiedzających Bieszczady lokali panuje tłok. W kącie dużej sali stoi stół opanowany przez grupę kilkunastu osób, które dość wyraźnie odróżniają się od reszty bawiących się w barze. Nikt z nich nie jest ubrany jak większość pozostałych klientów - w polarową kurtkę czy trekkingowe buty. Zamiast tego noszą na sobie bluzy z kapturami, szerokie spodnie i sportowe obuwie, zaś głowy kilkorga z nich przykrywają popularne wśród fanów hip - hopu kapelusze. Aby być tutaj, przejechali kilkaset kilometrów i jak mówią, czynią to kilka razy w roku, ale wyłącznie jesienią. Obecny sezon, to jak sami ze śmiechem przyznają już drugie bieszczadzkie żniwa w ich wykonaniu. Po co tutaj ściągają? Nikt z nich tego nie ukrywa, wręcz przeciwnie. Rozochoceni alkoholem dużo opowiadają o grzybach, które stanowią cel ich wycieczek. Myli się jednak kto sądzi, że są zainteresowani rydzami, prawdziwkami bądź kozakami. Te gatunki zostawiają dla standardowych zbieraczy, skupiając się wyłącznie na okazach jednego gatunku, którego nazwy nawet nie znają. Na własny użytek czasem określają je jako haluny i to słowo wystarczy, aby wśród ludzi z ich kręgów wszystko było jasne. Najczęściej jednak mówią: grzyby.
Osoby poznane w barze są tutaj już czwarty dzień. Codziennie kilka godzin dzielących wypadającą w okolicach południa pobudkę i otwarcie drzwi ich ulubionego baru spędzają przy zbiorach. Na pytanie jak bardzo trzeba się natrudzić, aby mieć ilość grzybów, dla której przejechanie kiluset kilometrów jest opłacalne - zaczynają się śmiać i proponują, abym nazajutrz sam wszystko zobaczył na własne oczy.
Następnego dnia czekam zgodnie z umową na przystanku PKS. Gdy po kilku minutach cała grupa wyłania się zza zakrętu, na mój widok ktoś pyta, czy mam kanapki. Reszta towarzystwa kwituje zapytanie salwą śmiechu i wyjaśnia o co chodzi. Podczas poprzedniej wizyty, kilkanaście dni temu, przy piwie poznali grupę licealistów, z których dwoje zapragnęło uczestniczyć w podobnej do dzisiejszej wyprawie. Na umówione spotkanie przyszli, zapewne spodziewając się dalekiej wycieczki, niosąc ze sobą zapas kanapek i zabrane na wszelki wypadek przeciwdeszczowe kurtki. Po dziesięciu minutach niespiesznego marszu byli bardzo zdziwieni, gdy oznajmiono im, że są już na miejscu. Rzeczywiście. Ktoś kto spodziewałby się pełnej trudów wyprawy w najdziksze zakątki gór - nie byłby usatysfakcjonowany. Nieco niżej, kilkaset metrów od nas, spomiędzy drzew widać dach domu, w którym nocuję, zaś co kilka minut z jednej z głównych bieszczadzkich szos dochodzą do miejsca gdzie stoimy odgłosy przejeżdzających pojazdów.
Jesteśmy na zwykłej łące, na której wypasa się owce i to właśnie tutaj mają miejsce specyficzne żniwa, polegające na ścinaniu niepozornych grzybków. Małe, o na ogół nie przekraczających trzech centymetrów średnicy kapeluszach i długich nitkowatych nóżkach, wyrastają spośród kęp bujnej trawy. Nie rzucają się w oczy, więc przeciętny turysta nawet przez chwilę nie zatrzyma na nich swego spojrzenia. Wtajemniczeni jednak wiedzą, że jest to narkotyk wywołujący halucynacje. Dość popularny, lecz częstokroć trudniej dostępny niż amfetamina czy marihuana, których podaż trwa bez zakłóceń przez cały rok. Z grzybami jest trochę inaczej. Ich ilość na rynku zależy wyłącznie od wielkości zapasów, które zrobią dealerzy podczas wysypu, który przypada na koniec lata i jesień. Dlatego co bardziej zapobiegliwi entuzjaści narkotyków zabezpieczają swoje potrzeby poprzez samodzielnie zgromadzone zapasy. Przy okazji można zaoszczędzić trochę pieniędzy, gdyż jak informują poznani zbieracze, za jednego grzyba trzeba zapłacić nawet do jednego złotego. Dużo to, czy mało? Wszystko zależy od odporności organizmu. Ludziom, z którymi rozmawiam, wystarczy od kilkunastu do góra kilkudziesięciu sztuk. Twierdzą jednak, że znają osoby, które efekty oddziaływania narkotyku zaczynają odczuwać dopiero po zjedzeniu na przykład jajecznicy z grubo ponad setką okazów stosownego gatunku, ale to już jest ponoć ekstrema, nawet wśród narkomanów z dłuższyn stażem. Zapasy, do których przyznają się moi rozmówcy, idą w tysiące sztuk, a biorąc pod uwagę, ze jeszcze dwa lub trzy razy zawitają w Bieszczadach tej jesieni, ilość ta znacznie wzrośnie. Dzisiaj mają za sobą całkiem sporych rozmiarów kartonowe pudełko, które chcą w całości wypełnić. Ponieważ zajmie to kilka godzin, schodzę z jedną z osób z powrotem do miasteczka.
Po drodze mój przewodnik ze śmiechem opowiada o tym, jak jeden z ostatnich wyjazdów zepsuł im początkujący amator odurzeń, którego zabrali ze sobą. Nie mogąc się doczekać wieczoru, spożył on wydzieloną mu metodą na oko porcję jeszcze na miejscu zbiorów. Efekt był imponujący, ale i nieprzewidziany. Konsument wpadł w silny stan lękowy, w którym w dosłownie wszystkim upatrywał źródła zagrożenia. Bał się jadących w oddali autobusów, czy przechodzących ludzi i jak przyznał, myślał o tym, że dobrze byłoby się zabić. Przez kilkanaście godzin musiano uważać na każdy jego ruch i nikt z reszty towarzystwa nie pozwolił sobie na żadne szaleństwo. A przecież nie o to na wczasach chodzi.
Kiedy dochodzimy już do asfaltowej drogi, mija nas chłopak. Żółte okulary o futurystycznych kształtach, rozjaśnione włosy i modna torba na ramię wystarczą aby stwierdzić, że jest to kolejny z tych, którzy przyjechali tu nie dla piękna dzikich Bieszczad. Zwłaszcza, że w pobliżu nie przebiega żaden ze szlaków turystycznych. Mój przewodnik pyta go prosto z mostu o to gdzie zbiera, ale w odpowiedzi słyszy tylko kilka wymijających słów. Widać jednak, że przechodzień całkiem dobrze zna wiadomy temat, lecz niespecjalnie ma ochotę rozmawiać. Na odchodnym mruczy pod nosem, że dużo ludzi się najechało i kiedyś będzie z tego jakaś bieda. Rzeczywiście, jak przyznaje mój rozmówca, ten weekend jest wyjątkowy. On sam poznał już tutaj na miejscu dwie podobne jemu i jego znajomym ekipy, a co najmniej jeszcze jedną podejrzewa o wspomniany proceder. Najczęściej jednak zdarzają się dni, kiedy panuje zupełny spokój i nikt nie przemierza łąk w poszukiwaniu tak pożądanych grzybów.
Pomimo tego, że wiekszość zaopatrujących się u dealerów wie jak łatwo je zdobyć, jakoś nie widać więc tłumów w Bieszczadach. Grupy pracujące jak ta, na skalę wręcz przemysłową, nie zdarzają się często. Im z pewnością wystarczy zbiorów do przyszłej jesieni, zwłaszcza, że jak sami podkreślają, nie są profesjonalistami, to znaczy nie zajmują się handlem. Oczywiście część z przywiezionego towaru rozprowadzą na zasadzie koleżeńskiej przysługi wśród zaufanych znajomych, ale większy obrót nie wchodzi w grę. Sprawa jest zbyt ryzykowna, zaś przy sprzedaży na naprawdę dużą skalę ryzyko wpadki znaczne. Zresztą szersza sprzedaż to już zadanie dla dobrze zorganizowanych dealerów. Oni również zaglądają w Bieszczady i pomimo że raczej nie widać ich w trakcie poszukiwań na stokach gór, to właśnie oni wywożą w Polskę najwięcej narkotyku. Przyjeżdzają tylko na dzień czy dwa i skupują naprawdę duże ilości od umówionych wcześniej tubylców. Na drogę tą chcieli wkroczyć również moi znajomi z baru, ale bezskutecznie. Zagadywali kilka miejscowych osób o możliwość zakupu, jednakże nic nie wskórali. Większość spytanych najwyraźniej nic nie wie o kwitnącym gdzieś z boku procederze i na słowo grzyb zaczyna mówić o prawdziwkach i tym podobnych, zaś ci, którzy coś słyszeli na ogół z pobłażaniem wyrażają się o dzieciakach jedzących jakieś psiuby. Raz tylko powiedziano im, że kto zbiera, ma swoich odbiorców i nie sprzedaje przypadkowym turystom, więc jeśli coś chcą mieć, muszą po prostu sobie wychodzić. Na odchodnym poradzono jeszcze, aby uważali na policję, ale tych słów najwyraźniej nikt nie potraktował poważnie. Wiadomo, strachy na lachy i wszystko wskazuje, że tak właśnie jest naprawdę. Policjanci z bieszczadzkich komend nie potrafili powiedzieć jak to się dzieje, że tropiąc profesjonalnych dealerów nikt nie zwraca uwagi na to, skąd oni biorą jeden z oferowanych towarów. O ile posiadanie popakowanych i wysuszonych grzybów jest podstawą do wszczęcia postepowania karnego, to zbieranie świeżych już nie, chyba że ma to miejsce w granicach Bieszczadzkiego Parku Narodowego, skąd wynoszenie czegokolwiek jest zakazane. W takim przypadku może zostać wymierzona kara finansowa. Na grzybiarzy nie ma paragrafu - podsumowuje jeden z mundurowych - zresztą za co tu karać? Trudno o lepszą rozrywkę niż grzybobranie. Przecież to samo zdrowie.
|