Zawód: przemytnik
Zawód: przemytnik

 

Polski spirytus 96 procentowy jest na Białorusi niemal pięć razy tańszy niż w kraju, gdzie się go produkuje. Za wschodnią granicą trzeba dać 5 dolarów za litr. Potem alkohol może powrócić do domu, by go ktoś nabył na bazarze płacąc 23 złote.

Popularny pociąg "Przemytnik" jeździ na trasach: Białystok - Grodno, Warszawa - Brześć i Przemyśl - Lwów.
Pięć minut do odjazdu
Grodno, dworzec kolejowy. Stoję w tłumie ciał. Ludzie są niedomyci, spoceni, zataczają się nie respektując zupełnie mojej intymności. Na ziemi, pod ścianą jacyś przeklinający po polsku pijaczkowie rozlewają do szklanek kolejną flaszkę z obdartą, nie licującą z zawartością naklejką. Wielu czekających w zaduchu pali, głównie tanie białoruskie papierosy. Popiół spada na moje buty.
Jest już po odprawie celnej. Grodno leży kilkanaście kilometrów od granicy polskiej. W pawilonie dworcowym podróżni poddają się kontroli paszportowej i wyrywkowemu sprawdzaniu bagażu. Niebezpieczeństwo nieszczelności takiej śluzy zmniejszono przez pomysł, by zgniecioną ciżbę wpuszczać na peron pięć minut przed odjazdem pociągu. Nie ma czasu na dopakowanie bagażu po odprawie celnej.
Wielokrotnie napierane drzwi wahadłowe, w połowie oszklone, w połowie zabite dyktą otwierają się. Zostaję wyciśnięty na zewnątrz niczym pasta z tubki i zmuszony do ostrego kłusu. Biegnę, nie widzę pociągu, patrzę tylko pod nogi, żeby się nie przewrócić. Tak rozpoczyna się przejazd pociągiem międzynarodowym z Grodna na Białorusi do Białegostoku. Wagony - "stodoły", bez przedziałów. Tę trasę spory procent moich współpasażerów przemierza dwadzieścia razy w miesiącu, a nierzadko częściej. Sposób na życie Polski objętej wysokim bezrobociem.
Możliwości
Człowiek siedzący obok mnie, czy to z podniecenia i nerwów, czy z innego powodu jest bardzo rozmowny. Chętnie dzieli się doświadczeniami ze swego procederu. Więc wygląda to tak: jedna osoba ma prawo przewieźć do Polski pół litra spirytusu i dwa kartony papierosów - tłumaczy. Tymczasem sprytny osobnik, taki jak on, czy cała setka innych w pociągu jest w stanie przemycić jednorazowo nawet do dziesięciu litrów.
Polski spirytus 96 procentowy z "Polmosu"-Lublin jest na Białorusi niemal pięć razy tańszy niż w kraju, gdzie się go produkuje. Za wschodnią granicą trzeba dać 5 dolarów za litr. Potem alkohol może wrócić do domu, by go ktoś nabył na bazarze płacąc 23 złote. Popularny pociąg "Przemytnik" jeździ na trasach: Białystok - Grodno, Warszawa - Brześć i Przemyśl - Lwów. Ponadto między Białymstokiem i Grodnem kursują autobusy firmy "Biakomex" także przewożące w większości nieturystów. Typowy przemytnik musi zmieniać paszport średnio co dwa miesiące chcąc wyrobić zwykłą normę 140 litrów miesięcznie.
Technika
Jak przetransportować kilka litrów płynu nie pomagając sobie siatką czy plecakiem? Ano wystarczy wcześniej przygotować odpowiednią ilość spłaszczonych na gorąco butelek 1,5 - litrowych oraz garść opasek gumowych lub zrobionych z pończoch. Napełnione pojemniki instaluje się na całym ciele włącznie nogami i rękami, ubierając dodatkowo dwa swetry dla kamuflażu wypukłości. A jest czerwiec, gorąco.
Mój rozmówca opisaną czynność wykonał, włącznie z opuszczeniem spodni po kostki w wagonie pełnym ludzi, czym zresztą nijakiej sensacji nie wzbudził. Oczywiście tych dziesięciu litrów nie mógł ubrać na siebie w całości. Reszta będzie przechodzić jeszcze jedną kontrolę celników przy granicy troskliwie umieszczona pod ławkami i w zakamarkach wagonu. Małe butelki można wcisnąć pod śmieci w koszach.
Konieczność przelewania spirytusu do pojemników zastępczych pociąga za sobą otwarcie fabrycznie zamkniętych butelek. A klient jest podejrzliwy, choć wiadomo, że dla handlarza to żaden interes rozcieńczać towar, bo rynek i tak dobrze daje zarobić i warto mieć nieskazitelną markę. Problem rozwiązuje szydełko, które jeśli jest sprawnie użyte nie pozostawia najmniejszego śladu operacji. Bardzo delikatnie podważona aluminiowa banderolka odkręca się wraz z zakrętką.
Tymczasem jesteśmy w połowie drogi do granicy. Puste butelki bezczelnie wystawione na półki z bagażami pobrzękują metalicznie. Po przejściu celników znów się napełnią, a to za pomocą małego lejka, który każdy przemytnik powinien posiadać w komplecie z szydełkiem.
Wszyscy swoi
Pasażerowie są spięci. Niektórzy próbują spać. Wyczuwalna jest solidarność grupy. Niby większość się nie zna ale wszyscy są "swoi". Przewożąc kartony papierosów można rozdać je obcym osobom, aby nie mieć ich zbyt wiele przy sobie w czasie kontroli. Napięcie udziela się także mnie, choć jestem "czysty". W takiej atmosferze dociągamy do granicy. Już widać czapki polskich celników. Są dużo bardziej "pracowici" od Białorusinów. W wagonie słychać urwane zdania: "...a ten ryży, to z Dąbrowy...to mój sąsiad... bardzo szuka?... ooo, ten to nic... Zieliński to dopiero kopie..."
W ciszy, jaka zapadła po wejściu celników słychać chlupot spirytusu, wykrytego i wylanego z konieczności przez okno, na tory. Teraz 3,5 litra odkaziło kawałek nasypu kolejowego.
Kontrola przeszła dosyć sprawnie. Nikogo nie dziwił widok paszportów "zabitych" niezliczoną ilością pieczątek, czy napompowane kształty nieruchawych pasażerów. Zapanowało ogólne rozluźnienie, słychać śmiechy, wyjmowane są na wierzch nagrzane sprężonymi ciałami płaskie pojemniki, ktoś kładzie się na podłodze i wyciąga kolejne butelki spod siedzeń. Po chwili wagon, cały skład, zamienia się w tłoczny i gwarny targ. Już teraz zaczyna się handlowanie. Nawoływania oferujących towar mieszają się z przekleństwami poszturchiwanych i deptanych.
Pociąg ruszył do Białegostoku, za oknami widać jeszcze umundurowanych urzędników dźwigających w obszernych torbach zarekwirowany, "niczyj", wyciągnięty zapewne z sufitu lub kloszy lamp towar. Ale to tylko mała cząstka. Tymczasem jeszcze jedna cysterna spirytusu potoczyła się przez granicę.
Tomasz Żurek

 

Dzień na Baryckiej
Dzień na Baryckiej

 

Dotrzeć na Barycką nie jest łatwo. Nie kursuje tam autobus, rzadko jeżdżą prywatne samochody. Ale kto i po co miałby tam jechać? Przecież jednym z dobrodziejstw cywilizacji jest zorganizowany wywóz śmieci z miast. Już nie toniemy we własnych śmieciach, walających się po ciasnych podwórkach, nikt nie wylewa nam pod nogi pomyj. Chyba, że w przenośni. Teraz wystarczy otworzyć klapę zsypu i po problemie.

 

Nasze społeczeństwo się rozwija i pędzi ku lepszemu. To widać nawet po śmieciach. Właśnie one świadczą o naszym statusie społecznym. Jest ich coraz więcej i są lepsze, trwalsze, nie ulegają rozkładowi. Można je ewentualnie przerobić.
Jadąc na Barycką mija się co dwie, trzy minuty wozy MPO. Na wysypisko jadą pod górę powoli, są obciążone tym, czego już nie potrzebujemy, a szybko i radośnie w dół do miasta, po nowy transport, po cząstkę nas samych.
W pewnym momencie widać na horyzoncie żółte beczki, które wyznaczają granice wysypiska. Tylko one o tym świadczą, bo z pozoru jest to zwykła łąka, po której leniwie kroczą krowy.
- Tu wszędzie są śmieci, pod nami, dookoła nas. Kilka metrów w głąb i kilka kilometrów w stronę Wielickiej.
Wjeżdżając ciężarówką w sam środek wysypiska odczuwa się pustkę. Płaski, daleko ciągnący się teren, nad którym krążą ptaki. Dzień jest słoneczny, ale raczej nie jest to miejsce na wycieczkę. Wśród śmieci uwija się grupa ludzi, ok. pięćdziesięciu osób w różnym wieku. Wszyscy są pochyleni, czymś zajęci. Nikt nie zwraca na nikogo uwagi, bo czas leci. Jedynie wjazd nowej ciężarówki ze śmieciami wywołuje jakiekolwiek reakcje i pobudza większość. Śmieci są rozgrzebywane natychmiast, rozchwytywane, wydawać by się mogło, jeszcze nim opuszczą wnętrze wozu. Tu nie ma miejsca na sentymenty, rozmowy, ociąganie się. Bo może uciec sprzed nosa dobra okazja zarobku.
- Raz udało mi się znaleźć dużo miedzianego drutu. Fuks. Zarobiłem wtedy cztery bańki w sześć godzin.
- To był dobry dzień - mówi młody chłopak. Drugi raz już tak się nie udało. Wszystko zresztą zależy od dnia. Przychodzi tu od niecałych dwóch lat. Odkąd skończył szkołę. Na pytanie, czy nie lepiej poszukać jakiejś czystej, normalnej pracy, mówi, że roboty nie ma, a za trzy miliony miesięcznie nie będzie robił. Szkoda sił. A tak, jest coś dla siebie, resztę oddaje rodzinie. Przychodzi z kolegami ze szkoły. Niewielu jednak jest tu takich młodych. Większość to renciści. Przychodzą tu z różnych powodów, głównie jednak po to, by sobie dorobić. Zawsze przychodzą punktualnie o 7.00, chyba, że zimą nie chce się człowiekowi wstać, to trochę później. Mężczyzna w średnim wieku wraz z żoną przychodzi tu już trzy lata. Mają dwoje dzieci, jedno z nich jest w szkole specjalnej. Trzeba na to zarobić.
Kobieta nie chce rozmawiać, układa mechanicznie kartonowe pudła na wózku. Zagryza wargi.
- Żona jest nerwowa. No, bo jak się tu nie denerwować, tak zarządzili nasi panowie na górze, że teraz po prostu człowiek musi na śmietniku robić. Ludzie tu robią bo muszą. Smród wąchają, babrzą się w tym wszystkim, bo muszą. Tak to jest. Muszą odejść od żłobu ci najgorsi, młodych puścić do rządu, to będzie inaczej.
Inny mężczyzna może czterdziestoletni także pracuje tu dla rodziny. Pięcioro dzieci płacze w domu, czasem i z głodu - mówi cicho. Przedtem zarabiało się więcej, teraz już nie, Nawet rok temu było lepiej. Przychodzi już dwa lata i wróży koniec wysypisku. Może nie wysypisku, ale tym, których ono utrzymuje. To opinia także wielu innych. Praca ciężka, nieprzyjemna, a zarobek marny. Na dodatek coraz mniej jest skupujących surowce wtórne. Bo to jest podstawą interesu na Baryckiej. Butelki, złom, makulatura. Zbierający nigdzie nie muszą z tym jechać, martwić się o transport. Bo równocześnie z ciężarówkami z miasta przyjeżdżają tu nysy z wagami. Szybko odbiera się "towar", waży, płaci i za chwilę z powrotem po nową porcję.
- Nie ma komu sprzedawać, dawniej było inaczej. Ta praca kończy się - mówi mężczyzna pieczołowicie składający kartony.
- Wszystko musi być na glanc. Papier suchy, inaczej nie wezmą. I co to za pieniądze, 80 groszy za kilogram? Ze złomem też nie jest lepiej - 90 groszy za kg. Na dodatek jest go niewiele.
Przy okazji można trochę popolitykować. Niewiele tematów tu kogoś ożywia, ale ten tak. Zdania są podzielone, wszystko zależy. W tym odrębnym świecie w ogóle wszystko od czegoś zależy. Od pogody, od ilości znalezionego towaru, od humoru. Są stronnicy starego i nowego porządku. Tych pierwszych jakby więcej.
- W Polsce długo nic się nie zmieni, to wina Wałęsy? Nie... Co on mógł? A że za komuny było lepiej, to fakt. Mnie tam nie było źle, robota była, to było dobrze.
- Sam Kwaśniewski, co on może, co ma do gadania? Może i chciałby lepiej dla ludzi, ale... Prezydent - cóż on może? Robi to, co inni ustalą.
Rozmowę przerywa przyjazd nowej ciężarówki. Nie ma czasu na stanie. Jeden z mężczyzn jest wyraźnie podirytowany obecnością kogoś z zewnątrz. Pracuje tu już dziesięć lat, widział takich jak ja wielu. Nic to nie zmieniło od tylu lat. Więc szkoda nawet rozmawiać.
- Wybory jak były, to kamery tu przywieźli, pokazywali, obiecywali. Myślę sobie, może się coś zmieni, oferty jakieś otrzymamy. A tu tylko kapitaliści obniżają ceny makulatury. Bo my i tak musimy tu przychodzić - gorzko podsumowuje ojciec pięciorga dzieci.
Wśród tych ludzi można spotkać takich, dla których zarobek jest tylko dodatkiem. Przy okazji. Stary mężczyzna, z potarganą brodą, przychodzi tu od jesieni, kiedy to zmarła mu żona. Przychodzi, bo mu się przykrzy w domu. Tu sobie przyjdzie czasem, pogada, spotka znajomych. A przy okazji zarobi na papierosy. Zawsze coś znajdzie.
- Tam są etatowi, ja tu przychodzę rzadko. Z nimi proszę porozmawiać.
Większość jednak przychodzi nieregularnie, gdy jest potrzeba, ładna pogoda i chęci. Jeden z pracowników obsługujących wagę przy wjeździe na wysypisko mówi, że ludzie przychodzą odkąd ono powstało. Są tacy, co po kilkanaście lat, ale stara wiara się powykruszała, poumierali. Po chwili dodaje:
- Oni tu chodzą lepiej niż do pracy. Oni tu nie chorują. A jak chorują, to od picia. "Odkażają się". Po takiej robocie trzeba się odkazić.
Nawet młodzi tak żyją. Dwóch chłopaków - trzy lata na wysypisku.
- Jak się pije, to się musi mieć za co. Na co mamy zarabiać? Na gorzałkę... na i kurwy (śmiech). Jak jestem trzeźwy, to zarobię sporo, jak pijany to nie. A jak tu nie pić, sama pani widzi.
Starszy człowiek komentuje ze złością w oczach, że jak się nie ma dla kogo zarobić, to się na gorzałkę wydaje. On ma rodzinę, ma pracę, ale w wolnych chwilach przychodzi jeszcze tu. Od pięciu lat. Trzeba jakoś poratować budżet domowy. Co poradzić? Dawniej gdzie się człowiek ruszył to była praca i godziwe pieniądze za nią. A teraz co? Jeden wytrzyma, drugi nie. Takie czasy. Ludzie popełniają samobójstwa, inni kradną. Wszystko zależy od człowieka, od psychiki.
- Lepiej suchą bułkę zjeść i żyć jak należy niż kraść. Ale lepiej to już pewnie nie będzie.
Wśród tych pięćdziesięciu osób jest tylko kilka kobiet. Żadna nie chce rozmawiać. Widać w ich oczach wstyd, rozpacz i determinację. Jak wyglądają one, matki i żony? Zamiast uśmiechu i sukienki w kwiaty - brudne spodnie, zaniedbane włosy, tępy wzrok i gorzki wyraz twarzy.
Mężczyźni patrzą na to wszystko inaczej.
- Wstydzić się to można kraść, tu zarobię byle co, ale uczciwie. Człowiek musi się poniżać by coś zarobić. Co jeden wyrzuci, ja zabiorę. A i korzyść dla Polski, bo tu są te... surowce wtórne.
Wielu jednak nie chce mówić, kto wie, może to im zaszkodzi. Lepiej milczeć. Może tym ludziom rozmowa z kimś obcym, z zewnątrz, spoza ich świata odbiera im człowieczeństwo?
Ilu ludzi, tyle historii, losów, tragedii. Czasem jednak w tym oceanie rozpaczy trafi się ktoś "inny". Trzydziestoletni mężczyzna, po szkole aktorskiej. Przyszedł tu dziś po raz pierwszy. Po co? żeby się przekonać, jak tu jest. Trzeba spróbować wszystkiego, zobaczyć na własne oczy, odczuć każdym zmysłem. Ma własny interes, firmę budowlaną, ale jak się czymś zainteresuje, to chce to poznać naprawdę.
- Chcę wiedzieć, jak tu ludzie pracują. Ambicja by mi nie pozwoliła no to, żeby tu pracować. Po dzisiejszym dniu będę już wiedział jak tu jest.
Nie tylko on ma wykształcenie. Jest tu dużo fachowców: górnik, mechanik, elektryk, jakiś inżynier, paru "umysłowych" od papierków. - Ja jestem górnikiem. Mnie za komuny było dobrze, zarabiałem, żona nie pracowała. Coś się czasem odłożyło. Teraz... jestem silny, a nie mogę robić, bo nie ma gdzie. Byłem przystojny, a na śmietniku co ze mnie zostało. Inny popiera go i wyklina na kapitalistów, którzy skórę drą z człowieka, szmacą go.
- U prywaciarza, co za praca? Niektórzy wolą śmietnik. Przychodzą gdy chcą, uzbierają ile mogą, ale przynajmniej nikt mordy nie drze.
Niedaleko staruszek z siwą brodą układa buty w kartonowym pudle. Okazuje się, że do pieca centralnego nadają się świetnie, węgiel drogi, a zima długa tego roku. Dobrze się nimi pali. Jego kolega, z którym razem sortują buty, przychodzi tu bo w domu się nudzi. Jest na rencie, jak nie ma zajęcia w domu, to przychodzi tutaj. Jest sam. No, nie tak do końca sam. Bo są dwa psy, kot, króle i kury. Dla nich znajdzie trochę chleba.
- Ludzie wyrzucają całkiem dobre jedzenie. Chleb jedynie trochę suchy, ale dla zwierzaków w sam raz. Namoczy się i już są świeże jajka. Przychodzi jak jest pogoda, teraz zimą tylko dla towarzystwa tego od butów. - Przyjdę, ludzi zobaczę, pogadam. A jak nie chcę, to siedzę w domu. Nikt mnie nie wygania. Jestem sobie panem. Zapalę w piecu, pooglądam telewizję. Książkę się czasem poczyta. Tu nawet niezłe książki można znaleźć. Nawet takie fachowe, o uprawie buraków. W domu jarzynę sobie posadzę, bo przecież trudno wszystko kupować. Renta wystarczy, tylko ludzkich twarzy czasem brak.
Więc przychodzi na Barycką. Bo co tu można zarobić? Sił już nie ma. Inni młodsi, to owszem. Zarobią sobie tu sporo. Większość mówi, że wyciągają 10 - 20 zł. dziennie. Tak jakby się umówili.
- Ale, pani, kto tu przyjdzie za stówkę dziennie? Tu się sporo zarabia. Tylko trzeba robić, starać się. Jak wszędzie.
Obsługujący wagę dorzuca:
- Jakby tu było czynne w soboty i w niedziele, to też by przychodzili, Tu w okolicy to połowa domów postawiona z tego, co na śmietniku znaleziono.
Dobiega godzina 14.00, ruch wzmaga się, wszyscy są w gorączce. Bo za chwilę trzeba kończyć pracę. Ale może uda się jeszcze jeden samochód obsłużyć, jeszcze parę groszy zarobić. Potem bramę wjazdową zamkną, przyjadą spychacze, piaskarki i ugniotą, przysypią to, co zostało. Rzeczy już najmniej potrzebne. To, co mogło się przydać zostało już wybrane.
Pod nogami miga coś białego. Schylam się i podnoszę kilkanaście zdjęć. Wśród sfotografowanych twarzy widać na każdym zdjęciu tego samego mężczyznę, potem starca. Zdjęcia te są z różnych lat. Najstarsze z 1949 roku. Podpisane kaligraficznym pismem.
- Każdy się tu może znaleźć. Wcześniej czy później. Ale każdy. Sam przyjdzie lub go wyrzucą, tak jak tego tu, na zdjęciach. A Barycka przyjmie wszystko.
Magdalena Tokarska

 

W świecie koralowców i morskich drapieżników
Chorwacka przygoda krakowskich nurków

Każdy, kto raz połknie bakcyla oglądania podwodnego świata, łaknie wody jak delfin. Chce nurkować coraz więcej i głębiej. W jeziorach, morzach i rzekach. Na początku wystarcza byle kałuża czy bajoro. Bo nurkowanie działa na niektórych jak narkotyk. Uzależnia na całe życie, ale na szczęście nie zabija jak ten prawdziwy.

Romans z nurkowaniem zaczyna się już w dzieciństwie, kiedy taplamy się nago w wannach czy brodzikach. Jako dorośli darzymy nurkowanie dojrzałą miłością. Poświęcamy temu podwodnemu kosmosowi czas, pieniądze, niczym dla jedynej kochanki. Nurkowanie to jeden z niewielu sportów, w którym można znaleźć ukojenie dla zszarpanych nerwów, spokój i nieskrępowaną wolność. Zanurzamy się w oceanie ciszy, słychać tylko syk automatu oddechowego i bulgot ulatujących bąbli powietrza. Tam nad taflą wody zostawiamy hałas, brud, samotność...
Płetwonurkowanie - to sport zespołowy, trzeba podać ciężki sprzęt partnerowi, pomóc pod wodą, jeżeli wpadnie w tarapaty. Woda daje namiastkę kosmosu, paranieważkość, spowalnia ruchy. Można wznosić się i opadać, latać i robić fikołki. Nurkowanie to sport dla młodych i starych, dla całych rodzin i osób samotnych.

Początkowo celem naszej (AKP KRAB) wyprawy nurkowej do Chorwacji miała być Istria, lecz ostatecznie wybraliśmy wyspę Krk, z bazą na polu campingowym Konoba, niedaleko niewielkiego portu jachtowego Punat. Trasa do Chorwacji wiodła przez Słowację i Węgry. Po krótkiej odprawie paszportowej otworzył się chorwacki szlaban graniczny. Przed nami roztoczyła się górzysta kraina. Bez śladów niedawnej wojny. Z zadbanymi domkami i obejściami, pomalowanymi na biało ścianami frontowymi. Z brązowymi okiennicami, chroniącymi mieszkańców przed wścibstwem promieni słonecznych. Na podwórkach drzemały auta zachodnich marek. Czasem jakiś gospodarz pomachał do nas ręką widząc obcą rejestrację. Wszędzie panowała leniwa cisza i spokój. Most łączący wyspę Krk ze stałym lądem pokonaliśmy w nocy. Z prawej strony minęliśmy mocno oświetlony port przeładunkowy i instalacje naftowe. O szóstej rano dotarliśmy na miejsce. Przywitał nas widok spowitej we mgle zatoczki. Nagle z całą mocą wybuchło słońce. Szare dotąd morze ożywiło się, promieniując odcieniami granatu, zieleni i szmaragdu. Camping usytuowany wewnątrz zatoki, otoczonej z trzech stron kamienistymi zboczami, porastała skąpa trawa. Tuż obok naszego obozu znajdował się camping Pila, gdzie wygodnie mogą rozlokować się posiadacze przyczep, kamperów czy większych namiotów. Na wzniesieniu znajdują się obszerne i czyste łazienki, gdzie woda podgrzewana jest bateriami słonecznymi. Namioty można wygodnie ulokować na wybudowanych w tym celu tarasach. Problemów może dostarczyć wbicie śledzi w kamieniste podłoże. Ale za to do morza prowadzi wygodny zjazd, co szczególnie ucieszyć może posiadaczy żaglówek na lawetach. Można wjechać niemalże do samego morza i delikatnie zwodować łódź.

Szef szkolenia Bogdan Guniewicz podzielił wszystkich nurkujących na czteroosobowe zespoły. Do każdego z nich przypisany był instruktor. Wcześniej udaliśmy się do kapitanatu, aby wykupić indywidualne pozwolenia na nurkowanie oraz na użytkowanie pontonów z silnikami. Oba ważne przez cały rok kalendarzowy. W przeciwnym razie narazilibyśmy się na zarekwirowanie sprzętu przez straż przybrzeżną. I oto wreszcie pierwsze rekonesansowe nurkowanie. Woda w Atlantyku jest bardzo słona, więc trzeba uważać, żeby się nie zachłysnąć. W przeciwnym wypadku pozostaje w ustach i krtani niemiłe pieczenie. Nurkujemy. Przejrzystość wód fantastyczna, miejscami dochodzi do 50 metrów. Temperatura na mniejszych głębokościach waha się między 10 a 15 st. C. Piaszczyste dno usiane jest dziesiątkami strzykw (ogórki morskie), leniwie przeżuwających piasek. Bardzo pospolite są też jeżowce i rozgwiazdy. Ewa i Agnieszka, z którymi nurkuję, przeczesują dno w poszukiwaniu interesujących okazów muszli. Cała nasza trójka rozkoszuje się pomarańczowo-czerwonymi rozgwiazdami, przybierających fantastyczne kształty w czasie swoich samotnych wędrówek. Kolejny dzień nurkowy na wyspie Krk rozpoczynamy wyprawą na półwysep. Po naszej lewej burcie widzimy opuszczoną latarnię morską. Zbudowana z żółtych, wypalonych kamieni, wygląda smutno, strasząc pustymi oczodołami okien. Dalej widzimy zatokę, której plaża wyłożona jest wypolerowanymi przez morze otoczakami. Zatoka nęci swą ustronnością turystów, pragnących wypocząć z dala od zgiełku wielkich pól namiotowych. Za naszym pontonem pieni się kilwater. Mijamy poszarpane, wystające spod wody skałki. Po 40 minutach dopływamy do dużej zatoki, gdzie rzucamy kotwicę. Ubieramy skafandry, buty, rękawice. Chronią nas przed zimną wodą i skaleczeniami o ostre skały. Na plecy zakładamy kamizelki ratowniczo-wypornościowe z przyczepionymi do nich butlami. Pas z ołowianymi ciężarkami, płetwy, nóż na wypadek zaplątania się w sieci. Jeszcze tylko maska, na przegub komputer nurkowy. Można wchodzić. Zanurzamy się, po naszej lewej stronie piętrzą się ostre skały. Płyniemy na głębokości 7-8 metrów, widać mnóstwo pomarańczowych rozgwiazd. Brązowo-czarne kuleczki z nastroszonymi kolcami - to jeżowce. delikatnie poruszają igłami w rytm falowania wody. Podpływamy do skał. Widać pojedyncze rodziny koralowców. W świetle latarki wydobywamy z nich całą gamę kolorów, od krwistej czerwieni, poprzez pomarańczowy, różowy do żółtego. Kierujemy się nieco głębiej, zauważamy w szczelinach pod głazami ledwie wystające szablo-białe ramiona ośmiornic i parę oczu wnikliwie się w nas wpatrujących. Mamy ze sobą siatki na podwodne zdobycze. Michał odsuwa głaz, a Artur wprawnie chwyta ośmiornicę i wpycha ją do siatki. Leży teraz między pojedynczymi okazami muszli. Zabierzemy ją do obozu, gdzie wprawna ręka Tadka Kusibaba zrobi z niej potrawę. Zbieramy muszle, obfitujące w różne kształty, jedna niczym ludzkie ucho, inna stożkowata, jeszcze inna przypomina rozetę. Mamy też różowe szkielety obumarłych jeżowców. Wyglądają jak lampiony. Zerkamy na manometry. Czas wychodzić, w butlach kończy się zapas powietrza. Na powierzchni okazuje się, że fale szaleją, naszymi pontonami rzuca niczym piłkami do ping-ponga A pod wodą taka cisza i spokój. Niebo stało się granatowe. Dziób rozbija fale, woda wlewa się do środka. Baza. Wachta obozowa uruchamia sprężarki, nabija butle, dzwonienie zaworów słychać do późnych godzin wieczornych.

Opadamy wzdłuż pionowej ściany na dno. Pod płetwami biały piasek. Dochodzimy do głębokości 33 metrów. Przed nami pustynia, skąpo porozrzucane muszle. Cisza raz po raz przerywana świstem wdychanego powietrza. W dole zauważamy metalową klatkę, a w niej czarną rybę wyglądem przypominającą skrzyżowanie węgorza i mureny. Nie znamy tego gatunku, więc obawiamy się zabrać ją ze sobą. Może być jadowita. Wpływamy na głębokość 12 metrów. W koło żółty piasek, pokryty wymyślnymi muszlami, drobnymi żyjątkami. Na piasku zostawił ślady wędrujący krab - zauważamy go kilka metrów dalej. dopływamy do zbiorowiska większych głazów. dostrzegam jadowitą rybę - kamień. Jej wygląd przypomina autentyczny kamień. Nawet z bliska trudno ją dostrzec. Zaczajona na dnie czeka na nieuważną ofiarę. O mało co, a bym na niej uklęknął. Tym czasem wpadamy na mknącą na nas ławicę drobnych rybek, która co chwila zmienia kierunek wędrówki. Ławica co rusz jest srebrna, złota, czerwona. Dopływamy do olbrzymiego głazu "wspinamy" się na niego. Jest naprawdę olbrzymi, porośnięty zielonymi glonami i wodorostami Widzimy kolonię koralowców. Zbliżamy się do skraju głazu i oczom naszym ukazuje się nieprzenikniona toń. Decydujemy się poszybować w dół. Wypuszczamy powietrze z naszych kamizelek i szybujemy, niczym wodne ptaki wprost w głębię. Osiadamy na dnie, nasze automaty tłoczą duże ilości powietrza. Spoglądam na głębokościomierz - 30 metrów. A więc to tak, jakbyśmy spadli głowami w dół z dziesięciopiętrowego wieżowca... Patrzę na zegarek ponad godzinne nurkowanie, a zdaje się, że upłynęło 10 minut. Po wodą traci się zupełnie poczucie czasu. Wynurzenie. Na pontonie opowiadamy o czarnej rybie. Okazuje się, że to konger, drapieżnik morski. Inna grupa nurków wyłowiła go nazajutrz. W tym samym czasie w obozie ugotowano potrawę z ośmiornicy i tuńczyków. Przygotowanie ośmiornicy wymaga czasu. Najpierw tłucze się nią o kamień, żeby mięso nieco skruszało, potem gotuje w gorącej wodzie przez godzinę. Następnie wywleka się ją na lewą stronę, zdejmuje skórę, wydłubuje oczy i gotuje się jeszcze przez cztery godziny. Mięso przyprawione na ostro, jest pyszne, lekko gumowate, pokrojone na kawałeczki przypomina wyglądem makaron rurki. Kolejnego wieczora w naszym menu figuruje tuńczyk i konger.
Następnego wieczora wyruszamy na nurkowanie nocne. Dla niektórych z nas to nowe doświadczenie. Wokół ciemność, tylko jasny snop latarki rozświetla drogę. Spotykamy uśpione ryby, oślepione nie widzą obcych przybyszy. Podziwiamy ubarwienie różnych stworzeń. Prawdziwa tęcza. Płyniemy na 8 metrach, zauważamy całą rodzinę kałamarnic. Ich oczy umiejscowione z tyłu, bacznie nas obserwują. Korpusy przybierają kolor czerwony, pomarańczowy, by w końcu zabłysnąć na złoto. Cały czas utrzymują bezpieczny dystans. Widać wyruszające na nocny żer drapieżniki. Otwarte skorupy małż natychmiast zawierają się pod wpływem dotyku. Płyniemy blisko siebie, łatwo zgubić się w ciemnościach. Dopływamy do ściany, koralowce nabierają niesamowitego wyglądu. Nieme i chropowate, a jednak żywe. Napotykamy ośmiornicę, umyka przerażona wystrzeliwując w naszą stronę obłok atramentu. Po dnie leniwie przechadzają się rozgwiazdy. Zauważamy śmieszne zwierzątko, przebierające setkami nóg. Ucieka ile sił w rachitycznych odnóżach. Chłodno, pokazuję, że wychodzimy. Podczas nocnych nurkowań czuje się lekko podwyższony poziom adrenaliny. Widzi się tylko na odległość snopu światła rzucanego przez latarkę, nie wiadomo co zaraz może pojawić się przed oczyma, jakie tajemnice kryją morskie głębiny. Na pontonie pytam Ewę Błasiak, dla której były to pierwsze nocne łowy, o wrażenia. Jest podekscytowana i zauroczona tym, co zobaczyła, zupełnie jak by nowy świat otworzył się w nocy i ujawniał nam swoje tajemnice.

Nadszedł czas na zwiedzanie pobliskiego porty w Punacie. Na miejscu przekonaliśmy się, że ceny w porównaniu z Polską są o 50 proc. wyższe. trzeba dobrze przemyśleć każdy zakup. Z wymianą pieniędzy nie ma najmniejszego problemu. Wystarczy wejść do jakiegokolwiek sklepu czy kafejki, a tam usłużny sprzedawca dokona całej operacji. W bankach pobierają prowizję od wymiany w wysokości 3 proc. Najlepiej zabrać ze sobą na wymianę niemieckie marki, które stanowią w Chorwacji najpewniejszą walutę. Nie mieliśmy kłopotów z porozumiewaniem się. Doskonale rozumiany jest język polski, no i oczywiście niemiecki Przy kupowaniu piwa lub wina w sklepie pobierana jest dość wysoka kaucja za butelki, zwracane przy oddawaniu flaszek po przedstawieniu paragonu. Chorwaci mile witają Polaków i zawsze wdają się w jakąś pogawędkę. Port jest uroczy, mnóstwo wysokiej klasy jachtów i łodzi motorowych. W większości bogatych turystów niemieckich i włoskich. Szerokie nadbrzeżne bulwary porastają palmy, cyprysy, cytrusy. Na zboczach okalających port, zresztą jak wszędzie widać niezliczone ilości kóz. Rzuca się w oczy wszechobecna czystość, żadnych niedopałków papierosów, zagrabione alejki, schludne uliczki i wypieszczone domki. Rozliczne kafejki i restauracje kuszą, aby spróbować wyśmienitych lodów czy pizzy. Prawie na wszystkich domach wywieszono flagi chorwackie z charakterystyczną bialo-czerwoną szachownicą.

Powoli nasz pobyt dobiegł końca, trzeba było pożegnać się z zielono-granatowymi wodami wyspy Krk, beczeniem kóz, ostrym słońcem. bardzo niechętnie suszyliśmy nasze skafandry, wypłukiwaliśmy automaty ze słonej wody... Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie całej grupy na tle zatoki i - w drogę.
Janusz Błachlewicz

 

Co komu wolno
Co komu wolno

 

- Kiedy odbierałam nominację na dyrektora artystycznego Teatru Bagatela, wojewoda krakowski powiedział mi, że mam idealną sytuację, bo pieniędzmi i porządkiem będzie się zajmował ktoś inny, a ja będę się zajmowała tylko sztuką. - wspomina Nina Repetowska.

  

I były to słowa złowróżbne. Rzeczywiście od dłuższego czasu życie pani dyrektor koncentruje się wokół jednej, bardzo konkretnej sztuki, która zdążyła zejść z afisza, ale w teatrze, na łamach gazet i w ZASPie wciąż się o niej mówi. A zapowiadało się tak niewinnie.

  

W 150. przedstawieniu "Mayday" (reż. Wojciech Pokora) rozochocona reakcjami widowni młoda aktorka zmienia jedno zdanie tekstu, licząc na jeszcze większą salwę śmiechu. Zamiast "Zakonnica? I ty tak o mnie powiedziałeś, tylko dlatego, że ja lubię normalny seks!" - mówi: "Zakonnica? I ty tak o mnie powiedziałeś, tylko dlatego, że ja wtedy krzyczę O Jezu!" Aktorka pozwoliła sobie na to, uznając sto pięćdziesiąte przedstawienie za specyficzne, tzw. "zielone", w czasie którego artyści robią sobie nawzajem żarty, zaskakując partnera nową sytuacją. Te "zielone" dowcipy dla jednych są sympatyczną teatralną tradycją, dla innych pretensjonalnym wymysłem utrudniającym pracę. Jednak w tym wypadku problem powstał w momencie, gdy owa spontaniczna zmiana, przynosząca aktorce gromkie brawa, została powtórzona następnego wieczoru i zaakceptowana przez dyrektorkę. Zrodził się konflikt, który odsłania postronnym oczom dziwny, specyficzny świat teatru rządzący się swoimi prawami. Nie zawsze łatwo jest pojąć ich wagę ludziom z zewnątrz.
Na zmianę tekstu zareagował grający w "Mayday" Tadeusz Wieczorek. Zrobił to, jak dziś tłumaczy, z paru powodów. Jest aktorem, dla którego "zielone" przedstawienia to nonsens, a samowolne przeróbki raz "ustawionej" sztuki niosą ze sobą niebezpieczeństwa o wiele poważniejsze.
- Jestem starym aktorem. Całe życie poświęciłem teatrowi i istnieją w nim dla mnie rzeczy święte. Z niepokojem obserwuję coraz częstsze lekceważenie zasad jakie mojemu pokoleniu wpoiły wielkie osobowości teatru. Nie godzę się na traktowanie sceny z nonszalancją, nagłe zmiany, odbieranie sobie reakcji widowni. Zespołowość na scenie to bardzo ważna rzecz, wpływająca na sukces przedstawienia. Za kulisami możemy się nienawidzić, ale kiedy wychodzimy na scenę każdy powinien grać tak by dobrze mógł zagrać także jego partner. Tymczasem w tym wypadku jedna aktorka odebrała innym aktorom możliwość dobrego rozegrania sceny zmieniając sens dotychczasowej sytuacji. Mayday to farsa - wszystko polega na błyskawicznych reakcjach na partnera, jego słowa, gesty, tak by wywołać śmiech widza. Nie można w tak trudnym do zagrania gatunku zaskakiwać aktora nowymi pomysłami. To wprowadza zamieszanie, stres i dezorientację. Poza tym istnieje jeszcze jeden aspekt tej sprawy - możliwość obrażania uczuć religijnych.
Aktor poinformował o zmianie tekstu dyr. naczelnego teatru Wł. Winnickiego. Ten, w odpowiedzi, powołuje się na kompetencje Niny Repetowskiej, która zgodziła się na poprawkę w tekście. Wolno jej - jest dyrektorem artystycznym. Tadeusz Wieczorek złożył więc skargę w Urzędzie Wojewódzkim, uznając, że dyr. Winnicki jest bezsilny wobec decyzji dyr. Repetowskiej. Zastępca dyr. Wydziału Spraw Obywatelskich UW Stanisław Dziedzic pisemnie informuje aktora, iż "[...] stoi na stanowisku, że wprowadzanie zmian w tekście sztuki leży w kompetencji reżysera i dyrektora artystycznego."
Znużona przeciągający się sporem dyr. Repetowska ulega i przywraca pierwotny tekst, o czym zawiadamia zespół grający w "Mayday" i UW. Sztuka z końcem sezonu zostaje zdjęta, jako "zgrana".
1.X.1996 r. Tadeusz Wieczorek pisze do Zarządu Głównego ZASP, że dyrekcja rozwiązała z nim umowę o dzieło na granie w "Mayday". Traktuje to jako odwet za walkę o poszanowanie podstawowych praw teatralnych i wartości religijnych. Repetowska nie widzi problemu, gdyż jej zdaniem umowa nie została rozwiązana - wygasła dn. 31.VIII.96 r. Niemniej Zarząd Główny ZASP zaniepokojony wojną etyczno-religijną w teatrze skierował sprawę do Głównego Sądu Koleżeńskiego.
Rozprawa odbyła się 13.1.1997 r. Jadąc do Warszawy Nina Repetowska jeszcze nie wiedziała, że czeka ją sąd. Znany z elegancji i wdzięku Lucjan Kydryński przysłał jej zaproszenie na rozmowę. Po przybyciu na miejsce, przed rozmową, Repetowska poprosiła o regulamin. Okazało się, że Główny Sąd Koleżeński ZASP regulaminu nie ma. Ale ma projekt. Wytłumaczono jej, że za chwilę odbędzie się rozprawa. I odbyła się. Na podstawie projektu regulaminu. Sąd nie ogłosił wyroku ustnie, strony (obecny był również T. Wieczorek) rozjechały się do domów. Nina Repetowska wróciła do Krakowa z "regulaminem" w ręce, zapoznała się z wszystkimi dwudziestoma siedmioma paragrafami jakie zawierał. Kilka dni później otrzymała wyrok... z paragrafu 29.
Repetowska poprosiła o wyjaśnienia prezesa ZASPu, Kazimierza Kaczora, i do- słano po paru dniach resztę regulaminu (z par. 29.) uchwalonego w 1985 roku. Sąd Koleżeński uznał, że naruszyła par. 15. punkt 2. i 3. Statutu ZASP, oraz punkt. 8. "Zasad Etyki" - złamała normy etyczne obowiązujące członków ZASP. Zastosowanie w wypadku tej sprawy punktu ósmego jest kontrowersyjne, gdyż brzmi on: "Artystę sceny obowiązuje utrzymanie stanu gotowości do wykonywania opracowanej roli, oraz do zachowania premierowego kształtu artystycznego przedstawienia i roli, do końca ich prezentowania". Nina Repetowska pyta: Co to ma wspólnego z decyzjami dyrektora artystycznego? Tadeusz Wieczorek uważa, że choć punkt ten nie dotyczy jej bezpośrednio, to jednak jako dyrektor artystyczny odpowiada za swoich aktorów i ich poczynania na scenie.
Oskarżona sama oskarża sąd o liczne naruszenia owego regulaminu, m.in. o to, że nie zostali powołani świadkowie i obrońca, że nie zostało przeprowadzone dochodzenie dyscyplinarne, że nie został sporządzony wniosek o rozpoznanie sprawy zawierający opis zarzucanego czynu i ocenę czynu wraz z uzasadnieniem, itp.
Nie zmienia to faktu, że ma na swoim koncie naganę koleżeńskiego sądu.
Nina Repetowska została dyrektorem artystycznym Bagateli w 1992 r. Miała za sobą "klasztorny" (jak sama mówi) wychów z Teatru STU. Na nowe stanowisko przyszła z ambicjami robienia prawdziwej Sztuki. Dziś niewiele z jej planów zostało.
Bagatela jest teatrem o wzrastającym z roku na rok deficycie. Z roku na rok zmniejsza się liczba publiczności, spędzanej ze szkół na poranne spektakle. Wieczorne są notorycznie odwoływane. Zdaniem Repetowskiej jest to wina Krakowskiej Agencji Artystycznej, która zajmuje się organizacją widowni i jako firma z zewnątrz bardziej dba o swoje interesy, niż interesy teatru. Inaczej widzą to związki zawodowe, dla których źródłem mnożących się w Bagateli problemów jest brak jednego szefa. - Nie wiadomo kto za co odpowiada. Niby jest napisane, ale... - macha ręką Wiesław Szlapa, jeden z autorów pisma do dyr. Winnickiego, w którym zarząd związków przedstawia szereg zarzutów pod adresem Repetowskiej i własny projekt poprawy sytuacji w teatrze (m.in. osławiony już pomysł przetargów na najlepszego i najtańszego zarazem reżysera i scenografa).
- Wizerunek teatru buduje dyrektor artystyczny - tłumaczy Repetowska - ale ludziom w tym teatrze tego nikt nigdy nie powiedział, rządzili zbiorowo. I nagle przychodzę ja i chcę robić Sztukę, a Sztuka nie urodzi się w takim bałaganie. Tutaj każdy wie lepiej bileter, bileterka, magazynier wie najlepiej, a dyrektor Winnicki jest cichy i spolegliwy.
Ta skłonność do współdecydowania jest u pracowników dosyć silna: oto jedna z bileterek zmartwiona zapaścią w teatrze pisze do redakcji krakowskich gazet list, w którym zwraca uwagę, że "genialne pomysły postępowej pani dyrektor zaowocowały zwolnieniem szeregu wieloletnich bardzo dobrych pracowników, zastąpionych przez znajomą miernotę apodyktycznej szefowej". Pisząc o znajomej miernocie, pani, której zadaniem w teatrze jest przedzieranie biletów ma na myśli Przemysława Brannego, Tomasza Piaseckiego i Wojciecha Habelę - aktorów zaangażowanych przez Repetowską.
Za niecelowe uważają związkowcy zatrudnianie kierownika literackiego, który obciąża swoją niepożądaną osobą i tak już wątły budżet.
Z drugiej strony pracownicy teatru skarżą się na trudny charakter szefowej, której nie można powiedzieć nic złego, gdyż w wypadku krytyki człowiek od razu staje się jej wrogiem. Ludzie się boją. - Kierownik sceny, starszy pan, w reportażu telewizyjnym stwierdził, że pani Repetowska jest lepszą aktorką niż dyrektorem, bo ma za małe doświadczenie, i mało co nie wyleciał z posady - opowiadają.
Zdaniem związkowców prawdziwy konflikt zaczął się w momencie, gdy Repetowska zwołała konferencję prasową nagłaśniając wewnętrzne problemy teatru. Nie nagłaśnia ich natomiast dyr. Winnicki, który do tej pory nie zajął oficjalnego stanowiska w sprawie, delikatnie rzecz ujmując, bałaganu w podległym mu teatrze.
- Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że ktoś oczernia drugiego dyrektora a ja po prostu milczę - mówi Repetowska. - Uważam też, że dyrektor jako pracodawca nie powinien należeć do związku pracowniczego. Związki zawodowe mają na niego wpływ i on jest bezwolny.
Na razie jedyną przeprowadzoną zmianą, mogącą prowadzić Bagatelę ku lepszemu, jest zmiana organizacji widowni. Z końcem stycznia dyr. Winnicki rozwiązał umowę z KAA i od maja jej zadania przejmie inna firma spośród tych, które złożyły swoje oferty. Możliwe, że z czasem teatr wypracuje sobie własną, wewnętrzną, organizację widowni.
Wraca do repertuaru "Mayday" - spektakl, który posłużył Tadeuszowi Wieczorkowi w walce o nienaruszalność zasad teatralnych. Choć wydawało się, że on sam już w nim nie zagra, nie jest to już w tym momencie takie pewne. Radca Prawny ZASPu, mgr Barbara Borkowska, wydała opinię dotyczącą rozwiązania umowy z panem Wieczorkiem.
Aktor posiada dwie umowy, jedną umowę zlecenie - o dzieło z kwietnia 1994 roku, drugą umowę o dzieło opracowania i wykonania roli z lipca 1995 roku. Za umowę obowiązującą dyrekcja uznała przy wypowiedzeniu tę drugą. Tymczasem według opinii radcy prawnego ta z 1994 roku jest nadal ważna i obowiązuje na czas eksploatacji sztuki. W takim razie Tadeusz Wieczorek może domagać się od Teatru zapłaty wynagrodzenia za spektakle, w których był gotów grać powierzoną rolę. Może też wrócić do obsady. Nina Repetowska chce przede wszystkim "rozmówić się" z Zarządem Głównym ZASPu, z którego strony, jak mówi, spotkał ją cios w plecy. Pozostałe problemy nazywa "pseudokonfliktami" będącymi elementem nagonki w nią wymierzonej.
- Nie jestem pierwszym dyrektorem, którego chce się stąd wyrzucić. Różnica polega na tym, że moi poprzednicy to byli mężczyźni. I oni się poddali, składając rezygnację. Ja rezygnacji nie złożę. Będę walczyła o swoje nazwisko i teatr do końca.

  

Sprawa teatralnych obyczajów i ich konsekwencji dla Sztuki poruszyła środowisko i wywołała m.in. reakcję Andrzeja Łapickiego, który napisał: "Chciałbym przypomnieć Kolegom prawdę, wydawałoby się oczywistą, że wszelkie zmiany w przebiegu przedstawienia, tak zwane "żarty", prywatne repliki są niedopuszczalne i świadczą o braku profesjonalizmu. Dotyczy to zwłaszcza przedstawień tzw. "zielonych" - ostatnich, rocznicowych itp. Jest to zwyczaj wysoce prowincjonalny i będę go tępił z całą stanowczością, aż do rozwiązania umowy o pracę włącznie."

Iza Natasza Czapska

 

 

             Nie widzę problemu    

 

Coraz młodsze dzieci sięgają po narkotyki. Klej, marihuana, środki farmakologiczne są ogólnie dostępne i tanie. Jeszcze w 1988 r. średnia wieku narkomanów wynosiła 20 - 21 lat. Teraz 16 - 17 lat, do tego należy doliczyć 2 lata ukrytego nałogu - mówi Rafał Wieczorek, terapeuta ds. uzależnień w Monarze.

Przydymiony półmrok kawiarni, czekam na Anię... Pojawia się punktualnie, na powitanie prowokacyjnie częstuje mnie skrętem. Bardzo zadbana, ubrana skromnie ale gustownie, bez cienia makijażu. Z dobrej szkoły. Pali marihuanę od 2 lat, ostatnio zaczęła brać amfetaminę.
- Czemu biorę? W ogóle nie nazwałabym tego braniem. Od czasu do czasu poprawiam sobie nastrój. Czy moi znajomi też to robią? Przynajmniej nie w mojej klasie, są zbyt uzależnieni od swoich rodziców, zresztą wątpię czy w ogóle wychodzą z domu po dwudziestej. Nie mam dobrego kontaktu z klasą. Ze swoimi znajomymi spotykam się w weekendy.

  

Narkotyki to nie tylko problem młodzieży starszej lub ze środowisk patologicznych. Tak jednak sądzi nadal większość społeczeństwa, a co za tym idzie - większość rodziców, którzy nie zdają sobie sprawy, że ich dziesięcio- lub dwunastoletnie dziecko mogło mieć kontakt z narkotykami. Moda na "branie" nasila się, a jednocześnie obniża się średnia wieku inicjacji narkotycznej. Odnotowano przypadek uduszenia się dziewięciolatka oparami kleju, dzieci dziesięcioletnie eksperymentują chociażby z zawartością apteczki domowej. Jednocześnie zmienił się typowy, choć fałszywy obraz narkomana. Dziś "bierze się" higienicznie, odchodzi się od strzykawek w obawie przed AIDS, a narkoman nie musi wyglądać jak włóczęga. Może to być śliczna zadbana 16-latka z dobrego domu, która w torebce nosi amfetaminę.
Młodzież w różnym wieku zażywa różne narkotyki. Dzieci najmłodsze (od ok. 8 lat) najczęściej "kleją się". Długotrwałe wdychanie oparów kleju na bazie rozpuszczalnika powoduje nieodwracalne zmiany w mózgu, i w tym przypadku, w przeciwieństwie do innych narkotyków, leczenie staje się po prostu niemożliwe.
- Jest to ogromny problem - mówi policjant z Sekcji do spraw Narkomanii i Patologii Społecznych Komendy Wojewódzkiej w Krakowie - klej na bazie rozpuszczalnika uznany jest przez Interpol za narkotyk, ale przecież nie sposób wycofać ze sprzedaży rozpuszczalników". Dlatego kontrola nad tą formą narkomanii jest praktycznie niemożliwa.
Dzieci młodsze sięgają też często do różnych środków farmakologicznych. - Czasami szafki z lekarstwami w niektórych domach przypominają dobrze zaopatrzone apteczki na oddziałach psychiatrycznych - mówi Rafał Wieczorek.
Poza tym wszelkie imprezy, grupowe wyjazdy sprzyjają eksperymentowaniu, tworzeniu np. koktajli alkoholowo-lekowych. Jednak najmodniejszym narkotykiem tak wśród dzieci ze szkół podstawowych jak i starszych jest marihuana. Swoją popularność zawdzięcza m.in. mitowi nieuzależniania oraz niskim cenom: 1 cm3 kosztuje ok. 5 zł, a jeden skręt 2 - 3 zł, lub taniej. Jest więc tańsza niż alkohol, a przy tym ogólnie dostępna. Narkotykiem mniej popularnym wśród uczniów szkół podstawowych. ale robiącym karierę wśród licealistów i studentów jest amfetamina czyli "speed", według zażywających ją - środek, który pozwala się uczyć. Rzeczywiście, bezpośrednio po zażyciu następuje okres pobudzenia podczas którego można nie spać 2 - 3 noce. Dalszym jednak skutkiem jest bardzo gwałtowny efekt rozładowania, depresja, załamanie, niejednokrotnie myśli samobójcze. Trzeba zaznaczyć że zdobycie któregokolwiek z tych środków nie stanowi dla nastolatka większego problemu. Dzieci nie dostają jednak narkotyków od dealerów na terenie szkoły, a jeżeli tak, to nie jest to reguła
- Mit dealera w szkole zdezaktualizował się - mówi Rafał Wieczorek - Najlepszym rozprowadzaczem narkotyków na terenie szkoły jest uczeń tej szkoły. System ochrony odgórnej, tzn. straż, identyfikatory, etc. jest błędem z założenia, na dzieciaki to w ogóle nie wpłynie. Zresztą dzieci w szkole mogą być czyste, główny kontakt z narkotykami odbywa się poza nią. Poza nią - tzn. np. na dyskotece, lub techno-party, na których to imprezach średnia wieku wynosi 15 - 16 lat, 12-letnie dziewczynki też nie są rzadkością.

  

Klub "38" na Miasteczku Studenckim w Krakowie codziennie oblegany jest przez studentów i licealistów. Krótkie spódniczki. jaskrawe koszulki, błyszczący makijaż. Chłopcy luźne bluzy, spodnie, wielkie adidasy. Dominujący styl - techno. Mocne rażące światła. ogłuszająca, ogłupiająca muzyka. Po 10-ciu minutach głowa mi pęka. Ania prowadzi mnie do grupki znajomych. Nie palą papierosów, nie piją wódki. Ale wszyscy są po amfetaminie. Weseli, rozluźnieni, nareszcie nikt ich nie kontroluje tak jak w domu czy w szkole. To jest ich świat, a narkotyk - ich wybór. Podkreślają mocno to, że chcą brać. że nikt ich nie namawiał do "pierwszego razu", sami chcieli spróbować. Smutne. Narkotyk to dla nich środek do wolności. - Jeżeli weźmiesz, lepiej czujesz muzykę, czujesz ją w sobie, w mózgu - mówi jeden chłopak, na oko 17-latek. (Swoją drogą, nie wiem jak tą muzykę można w ogóle odczuwać jako przyjemność).
- Dla osoby 15-letniej informacja, że narkotyki to choroba śmiertelna, AIDS, głód, brud prostytucja, zupełnie do niej nie dociera. to nie ten wiek i nie te problemy - stwierdza Rafał Wieczorek.

  

Dlaczego dzieciaki biorą? Głównym powodem jest chyba dominująca w wieku kilkunastu lat ciekawość, chęć zaistnienia w grupie rówieśników oraz ogólna dostępność środków odurzających, sztucznie wytworzona moda na narkotyki. Problem profilaktyki, głównie w szkołach wysuwa się w tym momencie na plan pierwszy. Dyrektor Szkoły podstawowej nr 112 w Krakowie twierdzi:
- Prowadzimy szkołę zamkniętą, nikt obcy nie ma prawa wejść na jej teren.
Nawet ze mną pani dyrektor rozmawia nieufnie, a na moją prośbę rozmowy z dziećmi nie zgadza się:
- Skoro rodzice oddają nam dzieci na pół dnia, to bierzemy za nie pełną odpowiedzialność. Dzieci uświadamiane są głównie na godzinach wychowawczych co do konsekwencji brania narkotyków.
Jednak poinformowanie tylko co do ujemnych skutków może dać efekt wręcz przeciwny, dziecko może dowiedzieć się reszty od kolegów, a wtedy będą to informacje subiektywne, niepełne. I prawdopodobnie zachęcające do spróbowania. - To tak jak z wychowaniem seksualnym - mówi Urszula Lach, pełnomocnik wojewody ds. profilaktyki i rozwiązywania problemów uzależnień w Krakowie - i w przypadku seksu, i jeśli chodzi o narkotyki, dziecko musi być uświadamiane przede wszystkim konsekwentnie. Jedno spotkanie, czy zasypanie szkoły ulotkami nie da młodzieży nic. Dlatego szereg instytucji, w tym urząd wojewódzki stara się realizować programy mające na celu profilaktykę uzależnień, wzbudzenie wśród uczniów samoświadomości, umiejętności mówienia "nie" narkotykom. Ważne jest, by nastolatkom nic nie zakazywać, nie straszyć, nie zabraniać ,bo to może je jedynie sprowokować do spróbowania.
Niesłychanie ważna jest atmosfera panująca w domu, oraz to, jak do funkcjonowania w rzeczywistości pełnej potencjalnych zagrożeń przygotują dziecko rodzice. Doktor Leśniak z Wojewódzkiego Ośrodka Interwencji Kryzysowej w Krakowie stwierdza: - Rodzice muszą sobie uświadomić, że ich dziecko wchodzi w świat dużo trudniejszy niż 10 lub 20 lat temu. Swobodny dostęp dziecka do pieniędzy jest potencjalnym zagrożeniem, tym bardziej, że narkotyki produkuje się w kuszącej dla nastolatka formie, np. w postaci gum czy cukierków... Wpojenie 8-tatkowi by nie brał nic od kolegów, by nigdzie nie chodził z obcymi, jest podstawą do nauczenia go ogólnej nieufności do tego co nieznane. Prawda jest jednak taka, że wiedza rodziców na temat narkotyków jest zazwyczaj mniejsza niż dzieci. Trzeba pamiętać, że jeśli dziecko miało już kontakt z narkotykiem, to pierwszym lekarzem powinna być rodzina.
- Moja rodzina jest OK - mówi Ania - w ogóle niczego mi nie brakuje. Dobrze się uczę. Jestem zadowolona ze swojego życia. Biorę, żeby było ciekawiej i tyle. Nie widzę problemu.
Czy naprawdę nie ma problemu?

 

Agnieszka Szymaszek
Imię bohaterki reportażu zostało zmienione.
 

 

 

Ani wszerz, ani wzdłuż - trzy kroki po Pradze

 

Gdzieś czytałam, żeby zmęczenie pokonywać czekoladą. Pół tabliczki w pociągu nie pokonało ani zmęczenia, ani poczucia, że podróżuję od samego rana. Potem znalazłam się na stacji obcego miasta i obcego kraju. Potrzebowałam noclegu. W informacji turystycznej dostałam adres pola kempingowego i szczegółowe wskazówki, jak tam dojechać. Jeszcze tylko problem z kupieniem biletu na tramwaj i jadę. Jestem w Pradze.

Praga. Śmiesznie brzmiące nazwy przystanków tramwajowych ogłaszane kobiecym głosem. Hlavni nadrazi, Biskupova - z akcentem na "kup", Zizkov. Camp "Zizkov" wita mnie niezbyt gościnnie wysokim ogrodzeniem, za którym widzę mnóstwo przyczep kempingowych i kilka namiotów. Trzeba obejść ogrodzenie dookoła. Obchodzę. Trzeba wejść do recepcji na piętro. Bagaże w kąt. "Good evening, One tent. Two people. How much would it be?". Szkolną najpewniej angielszczyzną informują mnie, że 260 koron. "A ISIC". Niestety, nie wiedzą, co to ISIC, ale w porządku: zostaniesz trzy noce, zapłacisz 30% mniej.
- Is it O.K.?
- O.K.
Prague. To już naprawdę Prague, a nie Praga ani też Praha. Na samym tylko polu namiotowym istna mieszanka narodowości i języków. Duńczycy, obok Włosi, Francuzi, Anglicy, Niemcy. Polacy? A skąd się tu wzięli Polacy?

Język angielski jeszcze raz okazuje się być językiem międzynarodowym. Esperantyści mają swój zjazd w Pradze, jak wyczytałam z plakietki dziewczyny w tramwaju, ale stanowią tylko elitę. Esperantem nikt dzisiaj nie włada. Nawet instrukcja obsługi pralki w damskiej toalecie jest po angielsku.
A więc Prague. Turyści z całego świata, bo i Amerykanie, i Japończycy. Mnóstwo ludzi na głównych ulicach miasta. Tłumy na rynku i moście Karola. Brak wolnych stolików w kawiarniach i restauracjach. To Praga latem, na szczęście to Praga latem.

No to trzeba by zacząć zwiedzać - mówimy sobie rankiem i rzucamy się na głęboką wodę. Nigdy nie jechałam metrem - no to chlup! Długie i szybkie ruchome schody. "Pstryk" i skasowany bilet. Znów długie i szybkie schody. A pod ziemią wystrój jak w filmach science-fiction z lat sześćdziesiątych. Na szczęście nie trzeba długo czekać na pociąg. Wiatr wieje, pociąg wjeżdża, ekspresowe jest wsiadanie. Tak ekspresowe, że drzwi zatrzaskują się, uwięziwszy moja rękę. Wcale bolesne. Uwolniona zastanawiam się nad tempem dzisiejszego życia, a tu - masz! Na następnej stanicy drzwi uwięziły na pewno nie jadącego po raz pierwszy metrem Czecha. Później, już bardziej doświadczeni, kontestujemy, że ta szybkość metra, zawrotna była niezwyczajna. W przeciwnym razie trzeba by wyskakiwać z pociągu na raz i wskakiwać na dwa.
   Potem dajemy nurka na praski rynek. Nurkujemy, nurkujemy wśród zabytkowych kamienic i kościołów, aż w końcu musimy nabrać powietrza, odpocząć. Niestety, eleganckie kawiarnie - ogródki nie przewidują gości ze studencką kieszenią. Tacy zajęli schody wokół pomnika Jana Husa na środku rynku. No to siadamy, jak staliśmy. To nic, to nic. Dołączmy tylko do grupy zasłuchanej w bębny faceta, który wygląda jakby dopiero co okrążył świat z plecakiem.


Miło siedzi się na bruku praskiego rynku i słucha rozmów w nieznanych językach.
- Could you take a photo?
- Sure - Niemiec uśmiecha się bardzo sympatycznie i uwiecznia chwilę Kodakiem. Słońce świeci.
Zegar astronomiczny! Główna atrakcja turystyczna rynku, figurki ukazują się co godzina, apostołowie, Śmierć, Chciwość, Próżność, Turek i kogut piejący na koniec, a my nic! Wmieszaliśmy się w tłum czekających na to widowisko, aż tu nagle... Poczuliśmy się jak prawdziwi zwiedzacze, kiedy badaliśmy najdrobniejszy szczegół zegara, z przewodnikiem w ręku, rzecz jasna.

Taka piękna ta Praga! - Napawaliśmy się urodą wąskich uliczek Starego Miasta. Uliczek skądinąd tak krętych, że długo kręcimy się w kółko, zanim trafiamy do celu. Celem naszym - Karluv Most. A uliczki? Wypełnione straganami po brzegi tak, że nie sposób przejść nimi tak po prostu. Pamiątki przyciągają uwagę, choć oryginalnością nie grzeszą te wszystkie korale, wazoniki, kufle, koszulki i plakaty. Ale Franz Kafka! Czesi uczynili biednego Franza Kafkę nieoficjalnym symbolem Pragi i sprzedają go na każdym straganie. Chustki, plakietki i pocztówki z Franzem, zamkiem, procesem, Ameryką. Schodzą jak woda. Oj, przydał się Czechom Franz - koło napędowe młodego kapitalizmu, a zarazem marionetka w rękach zbieraczy pieniędzy.
I tak już do samego Mostu Karola, a nawet i dalej. Tłoczą się tabuny turystów. Stoją sprzedawcy przy straganach. Prawdziwe hałaśliwe turystyczne zamieszanie.
Jakże ciekawszy wydał się nam Most Karola następnego dnia, kiedy powędrowaliśmy tam wieczorem! Teraz nasuwa mi się słowo "klimat". Tak, klimat. I "czujesz bluesa?".
Powoli, powoli przechadzamy się mostem, szerokim, a figury królów przyglądają nam się z wysoka. Niebo oświetlone gwiazdami, a stare kościoły i zamek królewski - reflektorami. I chociaż to ta sama komercja, która przyciągała tzw. rzesze turystów w dzień, to nie można jej odmówić pewnego wdzięku. Urzekła. I tych cichych zwiedzaczy lubujących się w gwiazdach, i nas. A na deser gitarowe granie, spokojne, dwa kroki dalej - żywsze, a dalsze dwa - muzyka poważna, to już na flecie.
Wełtawa też słucha urzeczona.

- A Hradczany jutro?
- Jutro.
To za dużo powiedziane. Bilet na Zamek Hradczański jest ważny trzy dni nie bez powodu. Tylko skąd my niby mamy to wiedzieć? Nie wiemy nawet, gdzie się do zamku wchodzi, chociaż z dojazdem poradziliśmy sobie śpiewająco. Co nas zatrzymało, to ogrody położone w okolicach Hradu, Tam przechadzaliśmy się, zastanawiając się, czy to jedna z większych atrakcji, czy zajęliśmy się nadobowiązkowym, rekreacyjnym zwiedzaniem dla obznajomionych z tym - co trzeba. To drugie. Przechadzka przechadzką - zawsze się gdzieś trafi. Do galerii? Bywa, że i tam. Ale miła sześćdziesięcioletnia kustoszka, na wieść o tym, że właściwie zamku to na oczy jeszcze nie widzieliśmy, zabroniła nam wstępu. Niewiele później, wyposażeni w mapę - plan zamku żwawo maszerowaliśmy w odpowiednim kierunku, odprowadzani życzliwym wzrokiem naszej przewodniczki. Trzeba przyznać, że nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie skręcili chyłkiem w bok. Gratka nie lada - muzeum samochodów!

Wystawa wyglansowanych prezydenckich wozów byłaby bardzo nadęta, gdyby ktoś dowcipny nie ustawił...hulajnogi. Ale zdjęcie i tak robimy przy największym i najdziwniejszym wehikule, w jakim czeskim prezydentom przyszło podróżować.
Wymykamy się z muzeum, by wreszcie dotrzeć do Muzeum. Nie przez pomyłkę przez duże "M". Plan mówi, by iść prosto. Jakież to proste! Biegniemy, a nuż Zamek Hradczański na nas nie poczeka. Tak długo go zwodziliśmy... Jest!

I tak oto stajemy twarzą w twarz z zabytkiem - legendą - przeszłością Czech - przyszłością i teraźniejszością czeskiej turystyki - celem naszej wyprawy - Zamkiem Hradczańskim. I więcej już nie muszę dodawać. Proszę państwa, proszę o oklaski!
Potężne zamczysko. Ta wielkość sprawiła, że zwiedzaliśmy Hradczany tak:
- Dwie vstupenki, please!
- Plan?
- I have one.
Wreszcie wspięliśmy się na Wieżę katedry. Dostając kręćka na przeszło 250 schodach, straciłam rachubę czasu i orientację w przestrzeni. Turystów ogarnął szał (uniesienia - jakby nie było kilkadziesiąt metrów nad Pragą). Swoją drogą była przyczyna by szaleć. Okrągła wieża z widokiem na praskie zakątki, w stylu "chodzisz w koło i oglądasz". Oglądamy te marchewkowe dachy i oglądamy. Kiedy zeszliśmy, zbliżała się 17. I Hrad trzeba przełożyć na jutro.

Czasem, prawda to smutna, i w Pradze zmorzy głód. W takich razach zamiast chodzić i chodzić w poszukiwaniu lokalu taniego, a ładnego, weź turysto przewodnik i sprawdź.
"U Kocoura? To wejdźmy." - decydujemy powłócząc nogami, a to w czasach, gdy nie dbaliśmy jeszcze o owe prawdy sprawdzone.
Spehove knedliki - oto co zamawiamy z miejsca. Wtapiamy się w swoistą atmosferę tego miejsca, knajpianą - podpowiada Tomasz. Zanurzamy się w mieszaninę wciąż wielojęzyczną. Naprzeciw - krótkowłosa blondynka jak Ewa Błaszczyk i Mickey Rourke - nie we własnej osobie (Anglicy?). Nie szczędzą uśmiechów ani nam, ani sobie. Zaduch miesza się z przedwieczorną świeżością powietrza - siedzimy przy drzwiach.
Svetle piva już stoją w sklenkach, a knedlików ani widu, ani słychu. Machamy do kelnera, ten nam odmachuje i nic, Na szczęście z głodu nie poumieraliśmy, knedliki podano. Dietetycy, bijcie na alarm! Nie mogliśmy wiedzieć, że spehove knedliki znaczy tyle co słonina obtoczona w cieście. Do tego kapusta i... smacznego.
- Pane vrhni! Dva piva!
- Svetle?
- Ne, cerne. - Mówimy jak urodzeni Czesi.
Błaszczyk i Rourke uśmiechają się coraz szerzej, uśmiechamy się i my. Przez otwarte drzwi kuka coraz więcej gwiazd. Czy metro jeździ do 24.? Tak? No to pożegnalny uśmiech i rachunek. Okazuje się, że nie jest tak wysoki, jak powinien.
Kiedy wracamy na kemping, mijamy piątkę wesołych Duńczyków- grających głośno w Eurobusiness. Zasypiamy z obcobrzmiącymi okrzykami w tle. A gdyby tak nauczyć się duńskiego?

Duński naprawdę by się przydał. "Nasi" Duńczycy nietęgo mówią po angielsku, chociaż na przykład Włosi radzą sobie doskonale. Z Czechami rozmawiamy w trzech językach: po polsku, polsko-czesku i angielsku, ale już w sklepach próbujemy po polsku. Najśmieszniej, kiedy jakaś staruszka w supersamie, niedowidząca, poprosiła o odczytanie ceny. "Dwadzieścia pięć koron." "Kolik?" "No, dwadzieścia pięć." (podobnie, a jednak inaczej). "Ne rozumim, ne rozumim."

A teraz wyjeżdżamy. W strugach deszczu zwijamy namiot, szybko, żeby nie przemókł doszczętnie, szybko, choć pociąg dopiero za trzy godziny. Czeskie InterCity zawiezie nas do Cieszyna Czeskiego. Granicę pokonamy o własnych siłach. Podróż InterCity do Katowic uznaliśmy za żart. Kosztuje cztery razy więcej. W domu tak czy tak bylibyśmy dopiero wieczorem.

 

Dorota Nowak

 

Cover Page
[Reportaż]
[Wywiad]
[Recenzja]
[Opinie]
[Felieton]
[Fotoreportaż]
Study of Journalism