Zawód: przemytnik
Zawód: przemytnik
Polski spirytus 96 procentowy jest na Białorusi niemal pięć razy
tańszy niż w kraju,
gdzie się go produkuje. Za wschodnią granicą trzeba dać 5 dolarów za
litr. Potem
alkohol może powrócić do domu, by go ktoś nabył na bazarze płacąc 23
złote.
Popularny pociąg "Przemytnik" jeździ na trasach: Białystok - Grodno,
Warszawa -
Brześć i Przemyśl - Lwów.

Pięć minut do odjazdu

Grodno, dworzec kolejowy. Stoję w tłumie ciał. Ludzie są
niedomyci, spoceni, zataczają się nie respektując zupełnie mojej
intymności. Na
ziemi, pod ścianą jacyś przeklinający
po polsku pijaczkowie rozlewają do szklanek kolejną flaszkę z
obdartą, nie licującą
z zawartością naklejką. Wielu czekających w zaduchu pali, głównie
tanie białoruskie
papierosy. Popiół spada na moje buty.
Jest już po odprawie celnej. Grodno leży
kilkanaście
kilometrów od granicy polskiej. W pawilonie dworcowym podróżni
poddają się kontroli
paszportowej i wyrywkowemu sprawdzaniu
bagażu. Niebezpieczeństwo nieszczelności takiej śluzy zmniejszono
przez pomysł,
by zgniecioną ciżbę wpuszczać na peron pięć minut przed odjazdem
pociągu.
Nie ma czasu na dopakowanie bagażu po odprawie celnej.
Wielokrotnie napierane drzwi wahadłowe, w
połowie oszklone,
w połowie zabite dyktą otwierają się. Zostaję wyciśnięty na zewnątrz
niczym pasta
z tubki i zmuszony do ostrego kłusu.
Biegnę, nie widzę pociągu, patrzę tylko pod nogi, żeby się nie
przewrócić. Tak
rozpoczyna się przejazd pociągiem międzynarodowym z Grodna na
Białorusi do
Białegostoku. Wagony - "stodoły", bez przedziałów. Tę trasę spory
procent moich
współpasażerów przemierza dwadzieścia razy w miesiącu, a nierzadko
częściej.
Sposób na życie Polski objętej wysokim bezrobociem.

Możliwości
Człowiek siedzący obok mnie, czy to z
podniecenia i nerwów,
czy z innego powodu jest bardzo rozmowny. Chętnie dzieli się
doświadczeniami ze
swego procederu. Więc wygląda to tak:
jedna osoba ma prawo przewieźć do Polski pół litra spirytusu i dwa
kartony
papierosów - tłumaczy. Tymczasem sprytny osobnik, taki jak on, czy
cała setka
innych w pociągu jest w stanie przemycić jednorazowo nawet do
dziesięciu litrów.
Polski spirytus 96 procentowy z
"Polmosu"-Lublin jest na
Białorusi niemal pięć razy tańszy niż w kraju, gdzie się go
produkuje. Za wschodnią
granicą trzeba dać 5 dolarów za litr. Potem alkohol
może wrócić do domu, by go ktoś nabył na bazarze płacąc 23 złote.
Popularny
pociąg "Przemytnik" jeździ na trasach: Białystok - Grodno, Warszawa -
Brześć i
Przemyśl - Lwów. Ponadto między Białymstokiem i Grodnem kursują
autobusy firmy
"Biakomex" także przewożące w większości nieturystów. Typowy
przemytnik musi
zmieniać paszport średnio co dwa miesiące chcąc wyrobić zwykłą normę
140 litrów
miesięcznie.

Technika
Jak przetransportować kilka litrów płynu nie pomagając sobie siatką
czy plecakiem?
Ano wystarczy wcześniej przygotować odpowiednią ilość spłaszczonych
na gorąco
butelek 1,5 - litrowych oraz garść opasek gumowych lub zrobionych z
pończoch.
Napełnione pojemniki instaluje się na całym ciele włącznie nogami i
rękami,
ubierając dodatkowo dwa swetry dla kamuflażu wypukłości. A jest
czerwiec, gorąco.
Mój rozmówca opisaną czynność wykonał, włącznie
z
opuszczeniem spodni po kostki w wagonie pełnym ludzi, czym zresztą
nijakiej
sensacji nie wzbudził. Oczywiście tych dziesięciu litrów nie mógł
ubrać na
siebie w całości. Reszta będzie przechodzić jeszcze jedną kontrolę
celników
przy granicy troskliwie umieszczona pod ławkami i w zakamarkach
wagonu. Małe
butelki można wcisnąć pod śmieci
w koszach.
Konieczność przelewania spirytusu do pojemników zastępczych pociąga
za sobą
otwarcie fabrycznie zamkniętych butelek. A klient jest podejrzliwy,
choć wiadomo,
że dla handlarza to żaden interes rozcieńczać towar, bo rynek i tak
dobrze daje
zarobić i warto mieć nieskazitelną markę. Problem rozwiązuje
szydełko, które jeśli
jest sprawnie użyte nie pozostawia najmniejszego śladu operacji.
Bardzo delikatnie
podważona aluminiowa banderolka odkręca się wraz z zakrętką.
Tymczasem jesteśmy w połowie drogi do granicy.
Puste butelki
bezczelnie wystawione na półki z bagażami pobrzękują metalicznie. Po
przejściu
celników znów się napełnią, a to za pomocą małego lejka, który każdy
przemytnik
powinien posiadać w komplecie z szydełkiem.

Wszyscy swoi
Pasażerowie są spięci. Niektórzy próbują spać. Wyczuwalna jest
solidarność
grupy. Niby większość się nie zna ale wszyscy są "swoi". Przewożąc
kartony
papierosów można rozdać je obcym osobom, aby nie mieć ich zbyt wiele
przy sobie
w czasie kontroli. Napięcie udziela się także mnie, choć jestem
"czysty".
W takiej atmosferze dociągamy do granicy. Już widać czapki polskich
celników.
Są dużo bardziej "pracowici" od Białorusinów. W wagonie słychać
urwane zdania:
"...a ten ryży, to z Dąbrowy...to mój sąsiad... bardzo szuka?... ooo,
ten to
nic... Zieliński to dopiero kopie..."
W ciszy, jaka zapadła po wejściu celników
słychać chlupot
spirytusu, wykrytego i wylanego z konieczności przez okno, na tory.
Teraz 3,5
litra odkaziło kawałek nasypu kolejowego.
Kontrola przeszła dosyć sprawnie. Nikogo nie dziwił widok paszportów
"zabitych"
niezliczoną ilością pieczątek, czy napompowane kształty nieruchawych
pasażerów.
Zapanowało ogólne rozluźnienie, słychać śmiechy, wyjmowane są na
wierzch nagrzane
sprężonymi ciałami płaskie pojemniki, ktoś kładzie się na podłodze i
wyciąga
kolejne butelki spod siedzeń. Po chwili wagon, cały skład, zamienia
się w tłoczny
i gwarny targ. Już teraz zaczyna się handlowanie. Nawoływania
oferujących towar
mieszają się z przekleństwami poszturchiwanych i deptanych.
Pociąg ruszył do Białegostoku, za oknami widać
jeszcze
umundurowanych urzędników dźwigających w obszernych torbach
zarekwirowany,
"niczyj", wyciągnięty zapewne z sufitu lub kloszy lamp towar. Ale to
tylko mała
cząstka. Tymczasem jeszcze jedna cysterna spirytusu potoczyła się
przez granicę.
Tomasz Żurek
Dzień na Baryckiej
Dzień na Baryckiej
Dotrzeć na Barycką nie jest łatwo. Nie kursuje tam autobus, rzadko
jeżdżą prywatne
samochody. Ale kto i po co miałby tam jechać? Przecież jednym z
dobrodziejstw
cywilizacji jest zorganizowany wywóz śmieci z miast. Już nie toniemy
we własnych
śmieciach, walających się po ciasnych podwórkach, nikt nie wylewa nam
pod nogi pomyj.
Chyba, że w przenośni. Teraz wystarczy otworzyć klapę zsypu i po
problemie.
Nasze społeczeństwo się rozwija i pędzi ku lepszemu. To widać nawet
po śmieciach.
Właśnie one świadczą o naszym statusie społecznym. Jest ich coraz
więcej i są lepsze,
trwalsze, nie ulegają rozkładowi. Można je ewentualnie przerobić.
Jadąc na Barycką mija się co dwie, trzy minuty wozy MPO. Na wysypisko
jadą pod górę powoli,
są obciążone tym, czego już nie potrzebujemy, a szybko i radośnie w
dół do miasta, po
nowy transport, po cząstkę nas samych.
W pewnym momencie widać na horyzoncie żółte beczki, które wyznaczają
granice
wysypiska. Tylko one o tym świadczą, bo z pozoru jest to zwykła łąka,
po której
leniwie kroczą krowy.
- Tu wszędzie są śmieci, pod nami, dookoła nas. Kilka metrów w głąb i
kilka
kilometrów w stronę Wielickiej.
Wjeżdżając ciężarówką w sam środek wysypiska odczuwa się pustkę.
Płaski, daleko
ciągnący się teren, nad którym krążą ptaki. Dzień jest słoneczny, ale
raczej nie jest
to miejsce na wycieczkę. Wśród śmieci uwija się grupa ludzi, ok.
pięćdziesięciu osób
w różnym wieku. Wszyscy są pochyleni, czymś zajęci. Nikt nie zwraca
na nikogo uwagi,
bo czas leci. Jedynie wjazd nowej ciężarówki ze śmieciami wywołuje
jakiekolwiek
reakcje i pobudza większość. Śmieci są rozgrzebywane natychmiast,
rozchwytywane,
wydawać by się mogło, jeszcze nim opuszczą wnętrze wozu. Tu nie ma
miejsca na
sentymenty, rozmowy, ociąganie się. Bo może uciec sprzed nosa dobra
okazja zarobku.
- Raz udało mi się znaleźć dużo miedzianego drutu. Fuks. Zarobiłem
wtedy cztery bańki
w sześć godzin.
- To był dobry dzień - mówi młody
chłopak. Drugi raz już tak się nie
udało. Wszystko zresztą zależy od dnia. Przychodzi tu od niecałych
dwóch lat. Odkąd
skończył szkołę. Na pytanie, czy nie lepiej poszukać jakiejś czystej,
normalnej
pracy, mówi, że roboty nie ma, a za trzy miliony miesięcznie nie
będzie robił. Szkoda
sił. A tak, jest coś dla siebie, resztę oddaje rodzinie. Przychodzi z
kolegami ze
szkoły. Niewielu jednak jest tu takich młodych. Większość to
renciści. Przychodzą tu
z różnych powodów, głównie jednak po to, by sobie dorobić. Zawsze
przychodzą
punktualnie o 7.00, chyba, że zimą nie chce się człowiekowi wstać, to
trochę później.
Mężczyzna w średnim wieku wraz z żoną przychodzi tu już trzy lata.
Mają dwoje dzieci,
jedno z nich jest w szkole specjalnej. Trzeba na to zarobić.
Kobieta nie chce rozmawiać, układa mechanicznie kartonowe pudła na
wózku.
Zagryza wargi.
- Żona jest nerwowa. No, bo jak się tu nie denerwować, tak zarządzili
nasi panowie na
górze, że teraz po prostu człowiek musi na śmietniku robić. Ludzie tu
robią bo muszą.
Smród wąchają, babrzą się w tym wszystkim, bo muszą. Tak to jest.
Muszą odejść od
żłobu ci najgorsi, młodych puścić do rządu, to będzie inaczej.
Inny mężczyzna może czterdziestoletni także pracuje tu dla rodziny.
Pięcioro dzieci
płacze w domu, czasem i z głodu - mówi cicho. Przedtem zarabiało się
więcej, teraz
już nie, Nawet rok temu było lepiej. Przychodzi już dwa lata i wróży
koniec
wysypisku. Może nie wysypisku, ale tym, których ono utrzymuje. To
opinia także wielu
innych. Praca ciężka, nieprzyjemna, a zarobek marny. Na dodatek coraz
mniej jest
skupujących surowce wtórne. Bo to jest podstawą interesu na
Baryckiej. Butelki, złom,
makulatura. Zbierający nigdzie nie muszą z tym jechać, martwić się o
transport. Bo
równocześnie z ciężarówkami z miasta przyjeżdżają tu nysy z wagami.
Szybko odbiera
się "towar", waży, płaci i za chwilę z powrotem po nową porcję.
- Nie ma komu sprzedawać, dawniej było inaczej. Ta praca kończy się -
mówi mężczyzna
pieczołowicie składający kartony.
- Wszystko musi być na glanc. Papier suchy, inaczej nie wezmą. I co
to za pieniądze,
80 groszy za kilogram? Ze złomem też nie jest lepiej - 90 groszy za
kg. Na dodatek
jest go niewiele.
Przy okazji można trochę popolitykować. Niewiele tematów tu kogoś
ożywia, ale ten
tak. Zdania są podzielone, wszystko zależy. W tym odrębnym świecie w
ogóle wszystko
od czegoś zależy. Od pogody, od ilości znalezionego towaru, od
humoru. Są stronnicy
starego i nowego porządku. Tych pierwszych jakby więcej.
- W Polsce długo nic się nie zmieni, to wina Wałęsy? Nie... Co on
mógł? A że za
komuny było lepiej, to fakt. Mnie tam nie było źle, robota była, to
było dobrze.
- Sam Kwaśniewski, co on może, co ma do gadania? Może i
chciałby lepiej dla ludzi, ale... Prezydent - cóż on może? Robi to,
co inni ustalą.
Rozmowę przerywa przyjazd nowej ciężarówki. Nie ma czasu na stanie.
Jeden z mężczyzn
jest wyraźnie podirytowany obecnością kogoś z zewnątrz. Pracuje tu
już dziesięć lat,
widział takich jak ja wielu. Nic to nie zmieniło od tylu lat. Więc
szkoda nawet
rozmawiać.
- Wybory jak były, to kamery tu przywieźli, pokazywali, obiecywali.
Myślę sobie, może
się coś zmieni, oferty jakieś otrzymamy. A tu tylko kapitaliści
obniżają ceny
makulatury. Bo my i tak musimy tu przychodzić - gorzko podsumowuje
ojciec pięciorga
dzieci.
Wśród tych ludzi można spotkać takich, dla których zarobek jest tylko
dodatkiem. Przy
okazji. Stary mężczyzna, z potarganą brodą, przychodzi tu od jesieni,
kiedy to zmarła
mu żona. Przychodzi, bo mu się przykrzy w domu. Tu sobie przyjdzie
czasem, pogada,
spotka znajomych. A przy okazji zarobi na papierosy. Zawsze coś
znajdzie.
- Tam są etatowi, ja tu przychodzę rzadko. Z nimi proszę porozmawiać.
Większość jednak przychodzi nieregularnie, gdy jest potrzeba, ładna
pogoda i chęci.
Jeden z pracowników obsługujących wagę przy wjeździe na wysypisko
mówi, że ludzie
przychodzą odkąd ono powstało. Są tacy, co po kilkanaście lat, ale
stara wiara się
powykruszała, poumierali. Po chwili dodaje:
- Oni tu chodzą lepiej niż do pracy. Oni
tu nie chorują. A jak chorują, to od picia. "Odkażają się". Po takiej
robocie trzeba
się odkazić.
Nawet młodzi tak żyją. Dwóch chłopaków - trzy lata na wysypisku.
- Jak się pije, to się musi mieć za co. Na co mamy zarabiać? Na
gorzałkę... na i
kurwy (śmiech). Jak jestem trzeźwy, to zarobię sporo, jak pijany to
nie. A jak tu nie
pić, sama pani widzi.
Starszy człowiek komentuje ze złością w oczach, że jak się nie
ma dla kogo zarobić, to się na gorzałkę wydaje. On ma rodzinę, ma
pracę, ale w
wolnych chwilach przychodzi jeszcze tu. Od pięciu lat. Trzeba jakoś
poratować budżet
domowy. Co poradzić? Dawniej gdzie się człowiek ruszył to była praca
i godziwe
pieniądze za nią. A teraz co? Jeden wytrzyma, drugi nie. Takie czasy.
Ludzie
popełniają samobójstwa, inni kradną. Wszystko zależy od człowieka, od
psychiki.
- Lepiej suchą bułkę zjeść i żyć jak należy niż kraść. Ale lepiej to
już pewnie nie
będzie.
Wśród tych pięćdziesięciu osób jest tylko kilka kobiet. Żadna nie
chce rozmawiać.
Widać w ich oczach wstyd, rozpacz i determinację. Jak wyglądają one,
matki i żony?
Zamiast uśmiechu i sukienki w kwiaty - brudne spodnie, zaniedbane
włosy, tępy wzrok i
gorzki wyraz twarzy.
Mężczyźni patrzą na to wszystko inaczej.
- Wstydzić się to można kraść, tu zarobię
byle co, ale uczciwie. Człowiek musi się poniżać by coś zarobić. Co
jeden wyrzuci, ja
zabiorę. A i korzyść dla Polski, bo tu są te... surowce wtórne.
Wielu jednak nie chce mówić, kto wie, może to im zaszkodzi. Lepiej
milczeć. Może tym
ludziom rozmowa z kimś obcym, z zewnątrz, spoza ich świata odbiera im
człowieczeństwo?
Ilu ludzi, tyle historii, losów, tragedii. Czasem jednak w tym
oceanie rozpaczy trafi
się ktoś "inny". Trzydziestoletni mężczyzna, po szkole aktorskiej.
Przyszedł tu dziś
po raz pierwszy. Po co? żeby się przekonać, jak tu jest. Trzeba
spróbować
wszystkiego, zobaczyć na własne oczy, odczuć każdym zmysłem. Ma
własny interes, firmę
budowlaną, ale jak się czymś zainteresuje, to chce to poznać
naprawdę.
- Chcę wiedzieć, jak tu ludzie pracują. Ambicja by mi nie pozwoliła
no to, żeby tu
pracować. Po dzisiejszym dniu będę już wiedział jak tu jest.
Nie tylko on ma wykształcenie. Jest tu dużo fachowców: górnik,
mechanik, elektryk,
jakiś inżynier, paru "umysłowych" od papierków. - Ja jestem
górnikiem. Mnie za komuny
było dobrze, zarabiałem, żona nie pracowała. Coś się czasem odłożyło.
Teraz... jestem
silny, a nie mogę robić, bo nie ma gdzie. Byłem przystojny, a na
śmietniku co ze mnie
zostało. Inny popiera go i wyklina na kapitalistów, którzy skórę drą
z człowieka,
szmacą go.
- U prywaciarza, co za praca? Niektórzy wolą śmietnik.
Przychodzą gdy chcą, uzbierają ile mogą, ale przynajmniej nikt mordy
nie drze.
Niedaleko staruszek z siwą brodą układa buty w kartonowym pudle.
Okazuje się, że do
pieca centralnego nadają się świetnie, węgiel drogi, a zima długa
tego roku. Dobrze
się nimi pali. Jego kolega, z którym razem sortują buty, przychodzi
tu bo w domu się
nudzi. Jest na rencie, jak nie ma zajęcia w domu, to przychodzi
tutaj. Jest sam. No,
nie tak do końca sam. Bo są dwa psy, kot, króle i kury. Dla nich
znajdzie trochę
chleba.
- Ludzie wyrzucają całkiem dobre jedzenie. Chleb jedynie trochę
suchy, ale dla
zwierzaków w sam raz. Namoczy się i już są świeże jajka. Przychodzi
jak jest pogoda,
teraz zimą tylko dla towarzystwa tego od butów. - Przyjdę, ludzi
zobaczę, pogadam. A
jak nie chcę, to siedzę w domu. Nikt mnie nie wygania. Jestem sobie
panem. Zapalę w
piecu, pooglądam telewizję. Książkę się czasem poczyta. Tu nawet
niezłe książki można
znaleźć. Nawet takie fachowe, o uprawie buraków. W domu jarzynę sobie
posadzę, bo
przecież trudno wszystko kupować. Renta wystarczy, tylko ludzkich
twarzy czasem brak.
Więc przychodzi na Barycką. Bo co tu można zarobić? Sił już nie ma.
Inni młodsi, to
owszem. Zarobią sobie tu sporo. Większość mówi, że wyciągają 10 - 20
zł. dziennie.
Tak jakby się umówili.
- Ale, pani, kto tu przyjdzie za stówkę dziennie? Tu się sporo
zarabia. Tylko trzeba
robić, starać się. Jak wszędzie.
Obsługujący wagę dorzuca:
- Jakby tu było czynne w soboty i w niedziele, to też by
przychodzili, Tu w okolicy
to połowa domów postawiona z tego, co na śmietniku znaleziono.
Dobiega godzina 14.00, ruch wzmaga się, wszyscy są w gorączce. Bo za
chwilę trzeba
kończyć pracę. Ale może uda się jeszcze jeden samochód obsłużyć,
jeszcze parę groszy
zarobić. Potem bramę wjazdową zamkną, przyjadą spychacze, piaskarki i
ugniotą,
przysypią to, co zostało. Rzeczy już najmniej potrzebne. To, co mogło
się przydać
zostało już wybrane.
Pod nogami miga coś białego. Schylam się i podnoszę kilkanaście
zdjęć. Wśród
sfotografowanych twarzy widać na każdym zdjęciu tego samego
mężczyznę, potem starca.
Zdjęcia te są z różnych lat. Najstarsze z 1949 roku. Podpisane
kaligraficznym pismem.
- Każdy się tu może znaleźć. Wcześniej czy później. Ale każdy. Sam
przyjdzie lub go
wyrzucą, tak jak tego tu, na zdjęciach. A Barycka przyjmie wszystko.
Magdalena Tokarska
W świecie koralowców i morskich
drapieżników
Chorwacka przygoda krakowskich nurków
Każdy, kto raz połknie bakcyla oglądania
podwodnego świata,
łaknie wody jak delfin. Chce nurkować coraz więcej i głębiej.
W jeziorach, morzach i rzekach. Na początku wystarcza byle kałuża
czy bajoro. Bo nurkowanie działa na niektórych jak narkotyk.
Uzależnia na całe życie, ale na szczęście nie zabija jak ten
prawdziwy.
|
Romans z nurkowaniem zaczyna się już w
dzieciństwie,
kiedy taplamy się nago w wannach czy brodzikach. Jako dorośli darzymy
nurkowanie dojrzałą
miłością. Poświęcamy temu podwodnemu kosmosowi czas, pieniądze,
niczym dla jedynej
kochanki. Nurkowanie to jeden z niewielu sportów, w którym można
znaleźć ukojenie dla
zszarpanych nerwów, spokój i nieskrępowaną wolność. Zanurzamy się w
oceanie ciszy, słychać
tylko syk automatu oddechowego i bulgot ulatujących bąbli powietrza.
Tam nad taflą wody
zostawiamy hałas, brud, samotność...
Płetwonurkowanie - to sport zespołowy, trzeba
podać ciężki
sprzęt partnerowi, pomóc pod wodą, jeżeli wpadnie w tarapaty. Woda
daje namiastkę kosmosu,
paranieważkość, spowalnia ruchy. Można wznosić się i opadać, latać i
robić fikołki. Nurkowanie
to sport dla młodych i starych, dla całych rodzin i osób
samotnych.
Początkowo celem naszej (AKP KRAB) wyprawy
nurkowej
do Chorwacji miała być Istria, lecz ostatecznie wybraliśmy wyspę Krk,
z bazą na polu
campingowym Konoba, niedaleko niewielkiego portu jachtowego Punat.
Trasa do Chorwacji
wiodła przez Słowację i Węgry. Po krótkiej odprawie paszportowej
otworzył się chorwacki
szlaban graniczny. Przed nami roztoczyła się górzysta kraina. Bez
śladów niedawnej wojny. Z
zadbanymi domkami i obejściami, pomalowanymi na biało ścianami
frontowymi. Z brązowymi
okiennicami, chroniącymi mieszkańców przed wścibstwem promieni
słonecznych. Na podwórkach
drzemały auta zachodnich marek. Czasem jakiś gospodarz pomachał do
nas ręką widząc obcą
rejestrację. Wszędzie panowała leniwa cisza i spokój. Most łączący
wyspę Krk ze stałym lądem
pokonaliśmy w nocy. Z prawej strony minęliśmy mocno oświetlony port
przeładunkowy i
instalacje naftowe. O szóstej rano dotarliśmy na miejsce. Przywitał
nas widok spowitej we mgle
zatoczki. Nagle z całą mocą wybuchło słońce. Szare dotąd morze
ożywiło się, promieniując
odcieniami granatu, zieleni i szmaragdu. Camping usytuowany wewnątrz
zatoki, otoczonej z
trzech stron kamienistymi zboczami, porastała skąpa trawa. Tuż obok
naszego obozu znajdował
się camping Pila, gdzie wygodnie mogą rozlokować się posiadacze
przyczep, kamperów czy
większych namiotów. Na wzniesieniu znajdują się obszerne i czyste
łazienki, gdzie woda
podgrzewana jest bateriami słonecznymi. Namioty można wygodnie
ulokować na wybudowanych
w tym celu tarasach. Problemów może dostarczyć wbicie śledzi w
kamieniste podłoże. Ale za to
do morza prowadzi wygodny zjazd, co szczególnie ucieszyć może
posiadaczy żaglówek na
lawetach. Można wjechać niemalże do samego morza i delikatnie
zwodować łódź.
Szef szkolenia Bogdan Guniewicz podzielił
wszystkich
nurkujących na czteroosobowe zespoły. Do każdego z nich przypisany
był instruktor. Wcześniej
udaliśmy się do kapitanatu, aby wykupić indywidualne pozwolenia na
nurkowanie oraz na
użytkowanie pontonów z silnikami. Oba ważne przez cały rok
kalendarzowy. W przeciwnym razie
narazilibyśmy się na zarekwirowanie sprzętu przez straż przybrzeżną.
I oto wreszcie pierwsze
rekonesansowe nurkowanie. Woda w Atlantyku jest bardzo słona, więc
trzeba uważać, żeby się
nie zachłysnąć. W przeciwnym wypadku pozostaje w ustach i krtani
niemiłe pieczenie. Nurkujemy.
Przejrzystość wód fantastyczna, miejscami dochodzi do 50 metrów.
Temperatura na mniejszych
głębokościach waha się między 10 a 15 st. C. Piaszczyste dno usiane
jest dziesiątkami strzykw
(ogórki morskie), leniwie przeżuwających piasek. Bardzo pospolite są
też jeżowce i rozgwiazdy.
Ewa i Agnieszka, z którymi nurkuję, przeczesują dno w poszukiwaniu
interesujących okazów
muszli. Cała nasza trójka rozkoszuje się pomarańczowo-czerwonymi
rozgwiazdami,
przybierających fantastyczne kształty w czasie swoich samotnych
wędrówek. Kolejny dzień
nurkowy na wyspie Krk rozpoczynamy wyprawą na półwysep. Po naszej
lewej burcie widzimy
opuszczoną latarnię morską. Zbudowana z żółtych, wypalonych kamieni,
wygląda smutno,
strasząc pustymi oczodołami okien. Dalej widzimy zatokę, której plaża
wyłożona jest
wypolerowanymi przez morze otoczakami. Zatoka nęci swą ustronnością
turystów, pragnących
wypocząć z dala od zgiełku wielkich pól namiotowych. Za naszym
pontonem pieni się kilwater.
Mijamy poszarpane, wystające spod wody skałki. Po 40 minutach
dopływamy do dużej zatoki,
gdzie rzucamy kotwicę. Ubieramy skafandry, buty, rękawice. Chronią
nas przed zimną wodą i
skaleczeniami o ostre skały. Na plecy zakładamy kamizelki
ratowniczo-wypornościowe z
przyczepionymi do nich butlami. Pas z ołowianymi ciężarkami, płetwy,
nóż na wypadek zaplątania
się w sieci. Jeszcze tylko maska, na przegub komputer nurkowy. Można
wchodzić. Zanurzamy się,
po naszej lewej stronie piętrzą się ostre skały.

Płyniemy na głębokości 7-8 metrów, widać
mnóstwo pomarańczowych rozgwiazd. Brązowo-czarne kuleczki z
nastroszonymi kolcami - to
jeżowce. delikatnie poruszają igłami w rytm falowania wody.
Podpływamy do skał. Widać
pojedyncze rodziny koralowców. W świetle latarki wydobywamy z nich
całą gamę kolorów, od
krwistej czerwieni, poprzez pomarańczowy, różowy do żółtego.
Kierujemy się nieco głębiej,
zauważamy w szczelinach pod głazami ledwie wystające szablo-białe
ramiona ośmiornic i parę
oczu wnikliwie się w nas wpatrujących. Mamy ze sobą siatki na
podwodne zdobycze. Michał
odsuwa głaz, a Artur wprawnie chwyta ośmiornicę i wpycha ją do
siatki. Leży teraz między
pojedynczymi okazami muszli. Zabierzemy ją do obozu, gdzie wprawna
ręka Tadka Kusibaba
zrobi z niej potrawę. Zbieramy muszle, obfitujące w różne kształty,
jedna niczym ludzkie ucho,
inna stożkowata, jeszcze inna przypomina rozetę. Mamy też różowe
szkielety obumarłych
jeżowców. Wyglądają jak lampiony.

Zerkamy na manometry. Czas wychodzić, w butlach kończy
się zapas powietrza. Na powierzchni okazuje się, że fale szaleją,
naszymi pontonami rzuca niczym
piłkami do ping-ponga A pod wodą taka cisza i spokój. Niebo stało się
granatowe. Dziób rozbija
fale, woda wlewa się do środka. Baza. Wachta obozowa uruchamia
sprężarki, nabija butle,
dzwonienie zaworów słychać do późnych godzin wieczornych.
Opadamy wzdłuż pionowej ściany na dno. Pod
płetwami
biały piasek. Dochodzimy do głębokości 33 metrów. Przed nami
pustynia, skąpo porozrzucane
muszle. Cisza raz po raz przerywana świstem wdychanego powietrza. W
dole zauważamy
metalową klatkę, a w niej czarną rybę wyglądem przypominającą
skrzyżowanie węgorza i mureny.
Nie znamy tego gatunku, więc obawiamy się zabrać ją ze sobą. Może być
jadowita. Wpływamy na
głębokość 12 metrów. W koło żółty piasek, pokryty wymyślnymi
muszlami, drobnymi żyjątkami.
Na piasku zostawił ślady wędrujący krab - zauważamy go kilka metrów
dalej. dopływamy do
zbiorowiska większych głazów. dostrzegam jadowitą rybę - kamień. Jej
wygląd przypomina
autentyczny kamień. Nawet z bliska trudno ją dostrzec.
Zaczajona na dnie czeka na nieuważną ofiarę. O mało co, a bym na niej
uklęknął. Tym czasem
wpadamy na mknącą na nas ławicę drobnych rybek, która co chwila
zmienia kierunek wędrówki.
Ławica co rusz jest srebrna, złota, czerwona. Dopływamy do
olbrzymiego głazu "wspinamy" się
na niego. Jest naprawdę olbrzymi, porośnięty zielonymi glonami i
wodorostami Widzimy kolonię
koralowców. Zbliżamy się do skraju głazu i oczom naszym ukazuje się
nieprzenikniona toń.
Decydujemy się poszybować w dół. Wypuszczamy powietrze z naszych
kamizelek i szybujemy,
niczym wodne ptaki wprost w głębię. Osiadamy na dnie, nasze automaty
tłoczą duże ilości
powietrza. Spoglądam na głębokościomierz - 30 metrów. A więc to tak,
jakbyśmy spadli głowami
w dół z dziesięciopiętrowego wieżowca... Patrzę na zegarek ponad
godzinne nurkowanie, a zdaje
się, że upłynęło 10 minut. Po wodą traci się zupełnie poczucie czasu.
Wynurzenie. Na pontonie
opowiadamy o czarnej rybie. Okazuje się, że to konger, drapieżnik
morski. Inna grupa nurków
wyłowiła go nazajutrz. W tym samym czasie w obozie ugotowano potrawę
z ośmiornicy i
tuńczyków. Przygotowanie ośmiornicy wymaga czasu. Najpierw tłucze się
nią o kamień, żeby
mięso nieco skruszało, potem gotuje w gorącej wodzie przez godzinę.
Następnie wywleka się ją
na lewą stronę, zdejmuje skórę, wydłubuje oczy i gotuje się jeszcze
przez cztery godziny. Mięso
przyprawione na ostro, jest pyszne, lekko gumowate, pokrojone na
kawałeczki przypomina
wyglądem makaron rurki. Kolejnego wieczora w naszym menu figuruje
tuńczyk i konger.
Następnego wieczora wyruszamy na nurkowanie
nocne. Dla
niektórych z nas to nowe doświadczenie.

Wokół ciemność, tylko jasny snop latarki rozświetla
drogę. Spotykamy uśpione ryby, oślepione nie widzą obcych przybyszy.
Podziwiamy ubarwienie
różnych stworzeń. Prawdziwa tęcza. Płyniemy na 8 metrach, zauważamy
całą rodzinę kałamarnic.
Ich oczy umiejscowione z tyłu, bacznie nas obserwują. Korpusy
przybierają kolor czerwony,
pomarańczowy, by w końcu zabłysnąć na złoto. Cały czas utrzymują
bezpieczny dystans. Widać
wyruszające na nocny żer drapieżniki. Otwarte skorupy małż
natychmiast zawierają się pod
wpływem dotyku. Płyniemy blisko siebie, łatwo zgubić się w
ciemnościach. Dopływamy do ściany,
koralowce nabierają niesamowitego wyglądu. Nieme i chropowate, a
jednak żywe. Napotykamy
ośmiornicę, umyka przerażona wystrzeliwując w naszą stronę obłok
atramentu. Po dnie leniwie
przechadzają się rozgwiazdy. Zauważamy śmieszne zwierzątko,
przebierające setkami nóg. Ucieka
ile sił w rachitycznych odnóżach. Chłodno, pokazuję, że wychodzimy.
Podczas nocnych nurkowań
czuje się lekko podwyższony poziom adrenaliny. Widzi się tylko na
odległość snopu światła
rzucanego przez latarkę, nie wiadomo co zaraz może pojawić się przed
oczyma, jakie tajemnice
kryją morskie głębiny. Na pontonie pytam Ewę Błasiak, dla której były
to pierwsze nocne łowy, o
wrażenia. Jest podekscytowana i zauroczona tym, co zobaczyła,
zupełnie jak by nowy świat
otworzył się w nocy i ujawniał nam swoje tajemnice.
Nadszedł czas na zwiedzanie pobliskiego porty w
Punacie.
Na miejscu przekonaliśmy się, że ceny w porównaniu z Polską są o 50
proc. wyższe. trzeba
dobrze przemyśleć każdy zakup. Z wymianą pieniędzy nie ma
najmniejszego problemu. Wystarczy
wejść do jakiegokolwiek sklepu czy kafejki, a tam usłużny sprzedawca
dokona całej operacji. W
bankach pobierają prowizję od wymiany w wysokości 3 proc. Najlepiej
zabrać ze sobą na wymianę
niemieckie marki, które stanowią w Chorwacji najpewniejszą walutę.
Nie mieliśmy kłopotów z
porozumiewaniem się. Doskonale rozumiany jest język polski, no i
oczywiście niemiecki Przy
kupowaniu piwa lub wina w sklepie pobierana jest dość wysoka kaucja
za butelki, zwracane przy
oddawaniu flaszek po przedstawieniu paragonu. Chorwaci mile witają
Polaków i zawsze wdają się
w jakąś pogawędkę. Port jest uroczy, mnóstwo wysokiej klasy jachtów i
łodzi motorowych. W
większości bogatych turystów niemieckich i włoskich. Szerokie
nadbrzeżne bulwary porastają
palmy, cyprysy, cytrusy. Na zboczach okalających port, zresztą jak
wszędzie widać niezliczone
ilości kóz. Rzuca się w oczy wszechobecna czystość, żadnych
niedopałków papierosów,
zagrabione alejki, schludne uliczki i wypieszczone domki. Rozliczne
kafejki i restauracje kuszą,
aby spróbować wyśmienitych lodów czy pizzy. Prawie na wszystkich
domach wywieszono flagi
chorwackie z charakterystyczną bialo-czerwoną szachownicą.
Powoli nasz pobyt dobiegł końca, trzeba było
pożegnać się z
zielono-granatowymi wodami wyspy Krk, beczeniem kóz, ostrym słońcem.
bardzo niechętnie
suszyliśmy nasze skafandry, wypłukiwaliśmy automaty ze słonej wody...
Jeszcze tylko
pamiątkowe zdjęcie całej grupy na tle zatoki i - w drogę.
Janusz Błachlewicz
Co komu wolno
Co komu wolno
- Kiedy odbierałam nominację na
dyrektora artystycznego Teatru Bagatela,
wojewoda krakowski powiedział mi, że mam idealną sytuację, bo
pieniędzmi
i porządkiem będzie się zajmował ktoś inny, a ja będę się
zajmowała tylko
sztuką. - wspomina Nina Repetowska.
I były to słowa złowróżbne. Rzeczywiście od
dłuższego czasu życie pani
dyrektor koncentruje się wokół jednej, bardzo konkretnej sztuki,
która
zdążyła zejść z afisza, ale w teatrze, na łamach gazet i w ZASPie
wciąż się
o niej mówi. A zapowiadało się tak niewinnie.
W 150. przedstawieniu "Mayday" (reż. Wojciech
Pokora) rozochocona reakcjami
widowni młoda aktorka zmienia jedno zdanie tekstu, licząc na jeszcze
większą salwę śmiechu. Zamiast "Zakonnica? I
ty tak o mnie powiedziałeś,
tylko dlatego, że ja lubię normalny seks!" - mówi:
"Zakonnica? I ty tak o mnie powiedziałeś,
tylko
dlatego, że ja wtedy krzyczę O Jezu!" Aktorka
pozwoliła sobie na to, uznając sto pięćdziesiąte przedstawienie za
specyficzne, tzw. "zielone", w czasie którego artyści robią sobie
nawzajem
żarty, zaskakując partnera nową sytuacją. Te "zielone" dowcipy dla
jednych
są sympatyczną teatralną tradycją, dla innych pretensjonalnym
wymysłem
utrudniającym pracę. Jednak w tym wypadku problem powstał w momencie,
gdy
owa spontaniczna zmiana, przynosząca aktorce gromkie brawa, została
powtórzona następnego wieczoru i zaakceptowana przez dyrektorkę.
Zrodził
się konflikt, który odsłania postronnym oczom dziwny, specyficzny
świat
teatru rządzący się swoimi prawami. Nie zawsze łatwo jest pojąć ich
wagę
ludziom z zewnątrz.
Na zmianę tekstu zareagował grający w "Mayday"
Tadeusz Wieczorek. Zrobił
to, jak dziś tłumaczy, z paru powodów. Jest aktorem, dla którego
"zielone"
przedstawienia to nonsens, a samowolne przeróbki raz "ustawionej"
sztuki
niosą ze sobą niebezpieczeństwa o wiele poważniejsze.
- Jestem starym aktorem. Całe życie poświęciłem
teatrowi i istnieją w nim
dla mnie rzeczy święte. Z niepokojem obserwuję coraz częstsze
lekceważenie
zasad jakie mojemu pokoleniu wpoiły wielkie osobowości teatru. Nie
godzę
się na traktowanie sceny z nonszalancją, nagłe zmiany, odbieranie
sobie
reakcji widowni. Zespołowość na scenie to bardzo ważna rzecz,
wpływająca na
sukces przedstawienia. Za kulisami możemy się nienawidzić, ale kiedy
wychodzimy na scenę każdy powinien grać tak by dobrze mógł zagrać
także
jego partner. Tymczasem w tym wypadku jedna aktorka odebrała innym
aktorom
możliwość dobrego rozegrania sceny zmieniając sens dotychczasowej
sytuacji.
Mayday to farsa - wszystko polega na błyskawicznych reakcjach na
partnera,
jego słowa, gesty, tak by wywołać śmiech widza. Nie można w tak
trudnym do
zagrania gatunku zaskakiwać aktora nowymi pomysłami. To wprowadza
zamieszanie, stres i dezorientację. Poza tym istnieje jeszcze jeden
aspekt
tej sprawy - możliwość obrażania uczuć religijnych.
Aktor poinformował o zmianie tekstu dyr.
naczelnego teatru Wł. Winnickiego.
Ten, w odpowiedzi, powołuje się na kompetencje Niny Repetowskiej,
która
zgodziła się na poprawkę w tekście. Wolno jej - jest dyrektorem
artystycznym. Tadeusz Wieczorek złożył więc skargę w Urzędzie
Wojewódzkim,
uznając, że dyr. Winnicki jest bezsilny wobec decyzji dyr.
Repetowskiej.
Zastępca dyr. Wydziału Spraw Obywatelskich UW Stanisław Dziedzic
pisemnie
informuje aktora, iż "[...] stoi na stanowisku, że wprowadzanie zmian
w
tekście sztuki leży w kompetencji reżysera i dyrektora
artystycznego."
Znużona przeciągający się sporem dyr.
Repetowska ulega i przywraca pierwotny
tekst, o czym zawiadamia zespół grający w "Mayday" i UW. Sztuka z
końcem
sezonu zostaje zdjęta, jako "zgrana".
1.X.1996 r. Tadeusz Wieczorek pisze do Zarządu
Głównego ZASP, że dyrekcja
rozwiązała z nim umowę o dzieło na granie w "Mayday". Traktuje to
jako
odwet za walkę o poszanowanie podstawowych praw teatralnych i
wartości
religijnych. Repetowska nie widzi problemu, gdyż jej zdaniem umowa
nie
została rozwiązana - wygasła dn. 31.VIII.96 r. Niemniej Zarząd Główny
ZASP
zaniepokojony wojną etyczno-religijną w teatrze skierował sprawę do
Głównego Sądu Koleżeńskiego.
Rozprawa odbyła się 13.1.1997 r. Jadąc do
Warszawy Nina Repetowska jeszcze
nie wiedziała, że czeka ją sąd. Znany z elegancji i wdzięku Lucjan
Kydryński przysłał jej zaproszenie na rozmowę. Po przybyciu na
miejsce,
przed rozmową, Repetowska poprosiła o regulamin. Okazało się, że
Główny Sąd
Koleżeński ZASP regulaminu nie ma. Ale ma projekt. Wytłumaczono jej,
że za
chwilę odbędzie się rozprawa. I odbyła się. Na podstawie projektu
regulaminu. Sąd nie ogłosił wyroku ustnie, strony (obecny był również
T.
Wieczorek) rozjechały się do domów. Nina Repetowska wróciła do
Krakowa z
"regulaminem" w ręce, zapoznała się z wszystkimi dwudziestoma
siedmioma
paragrafami jakie zawierał. Kilka dni później otrzymała wyrok... z
paragrafu 29.
Repetowska poprosiła o wyjaśnienia prezesa
ZASPu, Kazimierza Kaczora, i do-
słano po paru dniach resztę regulaminu (z par. 29.) uchwalonego w
1985
roku. Sąd Koleżeński uznał, że naruszyła par. 15. punkt 2. i 3.
Statutu ZASP,
oraz punkt. 8. "Zasad Etyki" - złamała normy etyczne obowiązujące
członków ZASP. Zastosowanie w wypadku tej sprawy punktu ósmego jest
kontrowersyjne, gdyż brzmi on: "Artystę sceny obowiązuje utrzymanie
stanu
gotowości do wykonywania opracowanej roli, oraz do zachowania
premierowego
kształtu artystycznego przedstawienia i roli, do końca ich
prezentowania".
Nina Repetowska pyta: Co to ma wspólnego z decyzjami dyrektora
artystycznego?
Tadeusz Wieczorek uważa, że choć punkt ten nie dotyczy jej
bezpośrednio, to jednak jako dyrektor artystyczny odpowiada za swoich
aktorów i ich poczynania na scenie.
Oskarżona sama oskarża sąd o liczne naruszenia
owego regulaminu, m.in. o
to, że nie zostali powołani świadkowie i obrońca, że nie zostało
przeprowadzone dochodzenie dyscyplinarne, że nie został sporządzony
wniosek
o rozpoznanie sprawy zawierający opis zarzucanego czynu i ocenę czynu
wraz
z uzasadnieniem, itp.
Nie zmienia to faktu, że ma na swoim koncie
naganę koleżeńskiego sądu.
Nina Repetowska została dyrektorem artystycznym
Bagateli w 1992 r. Miała za
sobą "klasztorny" (jak sama mówi) wychów z Teatru STU. Na nowe
stanowisko
przyszła z ambicjami robienia prawdziwej Sztuki. Dziś niewiele z jej
planów
zostało.
Bagatela jest teatrem o wzrastającym z
roku na rok deficycie. Z roku na rok
zmniejsza się liczba publiczności, spędzanej ze szkół na poranne
spektakle.
Wieczorne są notorycznie odwoływane. Zdaniem Repetowskiej jest to
wina
Krakowskiej Agencji Artystycznej, która zajmuje się organizacją
widowni i
jako firma z zewnątrz bardziej dba o swoje interesy, niż interesy
teatru.
Inaczej widzą to związki zawodowe, dla których źródłem mnożących się
w
Bagateli problemów jest brak jednego szefa.
- Nie wiadomo kto za co odpowiada. Niby jest
napisane, ale... - macha ręką Wiesław Szlapa, jeden z
autorów pisma do dyr. Winnickiego, w którym zarząd związków
przedstawia
szereg zarzutów pod adresem Repetowskiej i własny projekt poprawy
sytuacji
w teatrze (m.in. osławiony już pomysł przetargów na najlepszego i
najtańszego zarazem reżysera i scenografa).
- Wizerunek teatru buduje dyrektor
artystyczny
- tłumaczy Repetowska -
ale
ludziom w tym teatrze tego nikt nigdy nie powiedział, rządzili
zbiorowo.
I nagle przychodzę ja i chcę robić Sztukę, a Sztuka nie urodzi się w
takim
bałaganie. Tutaj każdy wie lepiej bileter, bileterka, magazynier wie
najlepiej, a dyrektor Winnicki jest cichy i spolegliwy.
Ta skłonność do współdecydowania jest u
pracowników dosyć silna: oto jedna
z bileterek zmartwiona zapaścią w teatrze pisze do redakcji
krakowskich
gazet list, w którym zwraca uwagę, że "genialne pomysły postępowej
pani
dyrektor zaowocowały zwolnieniem szeregu wieloletnich bardzo dobrych
pracowników, zastąpionych przez znajomą miernotę apodyktycznej
szefowej".
Pisząc o znajomej miernocie, pani, której zadaniem w teatrze jest
przedzieranie biletów ma na myśli Przemysława Brannego, Tomasza
Piaseckiego
i Wojciecha Habelę - aktorów zaangażowanych przez Repetowską.
Za niecelowe uważają związkowcy zatrudnianie kierownika literackiego,
który
obciąża swoją niepożądaną osobą i tak już wątły budżet.
Z drugiej strony pracownicy teatru skarżą się
na trudny charakter szefowej,
której nie można powiedzieć nic złego, gdyż w wypadku krytyki
człowiek od
razu staje się jej wrogiem. Ludzie się boją.
- Kierownik sceny, starszy pan, w reportażu
telewizyjnym stwierdził, że pani
Repetowska jest lepszą aktorką niż dyrektorem, bo ma za małe
doświadczenie,
i mało co nie wyleciał z posady - opowiadają.
Zdaniem związkowców prawdziwy konflikt zaczął
się w momencie, gdy Repetowska
zwołała konferencję prasową nagłaśniając wewnętrzne problemy teatru.
Nie nagłaśnia ich natomiast dyr. Winnicki, który do tej pory nie
zajął
oficjalnego stanowiska w sprawie, delikatnie rzecz ujmując, bałaganu
w
podległym mu teatrze.
- Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że ktoś
oczernia
drugiego dyrektora a ja po prostu milczę - mówi Repetowska.
- Uważam też, że dyrektor jako
pracodawca nie powinien należeć do związku pracowniczego. Związki
zawodowe
mają na niego wpływ i on jest bezwolny.
Na razie jedyną przeprowadzoną zmianą, mogącą
prowadzić Bagatelę ku
lepszemu, jest zmiana organizacji widowni. Z końcem stycznia dyr.
Winnicki
rozwiązał umowę z KAA i od maja jej zadania przejmie inna firma
spośród
tych, które złożyły swoje oferty. Możliwe, że z czasem teatr
wypracuje
sobie własną, wewnętrzną, organizację widowni.
Wraca do repertuaru "Mayday" - spektakl, który
posłużył Tadeuszowi
Wieczorkowi w walce o nienaruszalność zasad teatralnych. Choć
wydawało się, że on
sam już w nim nie zagra, nie jest to już w tym momencie takie pewne.
Radca
Prawny ZASPu, mgr Barbara Borkowska, wydała opinię dotyczącą
rozwiązania
umowy z panem Wieczorkiem.
Aktor posiada dwie umowy, jedną umowę zlecenie
- o dzieło z kwietnia 1994
roku, drugą umowę o dzieło opracowania i wykonania roli z lipca 1995
roku.
Za umowę obowiązującą dyrekcja uznała przy wypowiedzeniu tę drugą.
Tymczasem według opinii radcy prawnego ta z 1994 roku jest nadal
ważna i
obowiązuje na czas eksploatacji sztuki. W takim razie Tadeusz
Wieczorek
może domagać się od Teatru zapłaty wynagrodzenia za spektakle, w
których
był gotów grać powierzoną rolę. Może też wrócić do obsady. Nina
Repetowska
chce przede wszystkim "rozmówić się" z Zarządem Głównym ZASPu, z
którego
strony, jak mówi, spotkał ją cios w plecy. Pozostałe problemy nazywa
"pseudokonfliktami" będącymi elementem nagonki w nią wymierzonej.
- Nie jestem pierwszym dyrektorem, którego chce
się stąd wyrzucić. Różnica polega
na tym, że moi poprzednicy to byli mężczyźni. I oni się poddali,
składając
rezygnację. Ja rezygnacji nie złożę. Będę walczyła o swoje nazwisko i
teatr
do końca.
Sprawa teatralnych obyczajów i ich konsekwencji
dla Sztuki poruszyła
środowisko i wywołała m.in. reakcję Andrzeja Łapickiego, który
napisał:
"Chciałbym przypomnieć Kolegom prawdę, wydawałoby się oczywistą, że
wszelkie zmiany w przebiegu przedstawienia, tak zwane "żarty",
prywatne
repliki są niedopuszczalne i świadczą o braku profesjonalizmu.
Dotyczy to
zwłaszcza przedstawień tzw. "zielonych" - ostatnich, rocznicowych
itp. Jest
to zwyczaj wysoce prowincjonalny i będę go tępił z całą
stanowczością, aż
do rozwiązania umowy o pracę włącznie."
Iza Natasza Czapska
Nie widzę problemu
Coraz młodsze dzieci sięgają po narkotyki. Klej,
marihuana, środki
farmakologiczne są ogólnie dostępne i tanie.
Jeszcze w 1988 r. średnia
wieku narkomanów wynosiła 20 - 21 lat. Teraz 16 - 17 lat, do tego
należy
doliczyć 2 lata ukrytego nałogu
- mówi Rafał Wieczorek, terapeuta ds. uzależnień w Monarze.
Przydymiony półmrok kawiarni, czekam na Anię... Pojawia się
punktualnie, na
powitanie prowokacyjnie częstuje mnie skrętem. Bardzo zadbana, ubrana
skromnie ale gustownie, bez cienia makijażu. Z dobrej szkoły. Pali
marihuanę od 2 lat, ostatnio zaczęła brać amfetaminę.
- Czemu biorę? W ogóle nie nazwałabym tego
braniem. Od czasu do czasu
poprawiam sobie nastrój. Czy moi znajomi też to robią? Przynajmniej
nie w
mojej klasie, są zbyt uzależnieni od swoich rodziców, zresztą wątpię
czy w
ogóle wychodzą z domu po dwudziestej. Nie mam dobrego kontaktu z
klasą. Ze
swoimi znajomymi spotykam się w weekendy.
Narkotyki to nie tylko problem młodzieży
starszej lub ze środowisk
patologicznych. Tak jednak sądzi nadal większość społeczeństwa, a co
za tym
idzie - większość rodziców, którzy nie zdają sobie sprawy, że ich
dziesięcio- lub dwunastoletnie dziecko mogło mieć kontakt z
narkotykami.
Moda na "branie" nasila się, a jednocześnie obniża się średnia wieku
inicjacji narkotycznej. Odnotowano przypadek uduszenia się
dziewięciolatka
oparami kleju, dzieci dziesięcioletnie eksperymentują chociażby z
zawartością apteczki domowej. Jednocześnie zmienił się typowy, choć
fałszywy obraz narkomana. Dziś "bierze się" higienicznie, odchodzi
się od
strzykawek w obawie przed AIDS, a narkoman nie musi wyglądać jak
włóczęga.
Może to być śliczna zadbana 16-latka z dobrego domu, która w torebce
nosi
amfetaminę.
Młodzież w różnym wieku zażywa różne narkotyki.
Dzieci najmłodsze (od ok. 8
lat) najczęściej "kleją się". Długotrwałe wdychanie oparów kleju na
bazie
rozpuszczalnika powoduje nieodwracalne zmiany w mózgu, i w tym
przypadku, w
przeciwieństwie do innych narkotyków, leczenie staje się po prostu
niemożliwe.
- Jest to ogromny problem
- mówi policjant z Sekcji do spraw Narkomanii i
Patologii Społecznych Komendy Wojewódzkiej w Krakowie
- klej na bazie rozpuszczalnika uznany jest
przez Interpol za narkotyk,
ale przecież nie sposób wycofać ze sprzedaży rozpuszczalników".
Dlatego kontrola nad tą formą narkomanii jest praktycznie niemożliwa.
Dzieci młodsze sięgają też często do różnych
środków farmakologicznych.
- Czasami szafki z lekarstwami w niektórych
domach przypominają dobrze
zaopatrzone apteczki na oddziałach psychiatrycznych
- mówi Rafał Wieczorek.
Poza tym wszelkie imprezy, grupowe wyjazdy
sprzyjają eksperymentowaniu,
tworzeniu np. koktajli alkoholowo-lekowych. Jednak najmodniejszym
narkotykiem tak wśród dzieci ze szkół podstawowych jak i starszych
jest
marihuana. Swoją popularność zawdzięcza m.in. mitowi nieuzależniania
oraz
niskim cenom: 1 cm3
kosztuje ok. 5 zł, a jeden skręt 2 - 3 zł, lub
taniej. Jest więc tańsza niż alkohol, a przy tym ogólnie dostępna.
Narkotykiem mniej popularnym wśród uczniów szkół podstawowych. ale
robiącym
karierę wśród licealistów i studentów jest amfetamina czyli "speed",
według
zażywających ją - środek, który pozwala się uczyć. Rzeczywiście,
bezpośrednio po zażyciu następuje okres pobudzenia podczas którego
można
nie spać 2 - 3 noce. Dalszym jednak skutkiem jest bardzo gwałtowny
efekt
rozładowania, depresja, załamanie, niejednokrotnie myśli samobójcze.
Trzeba
zaznaczyć że zdobycie któregokolwiek z tych środków nie stanowi dla
nastolatka większego problemu. Dzieci nie dostają jednak narkotyków
od
dealerów na terenie szkoły, a jeżeli tak, to nie jest to reguła
- Mit dealera w szkole zdezaktualizował się
- mówi Rafał Wieczorek
- Najlepszym
rozprowadzaczem narkotyków na terenie szkoły jest uczeń tej szkoły.
System
ochrony odgórnej, tzn. straż, identyfikatory, etc. jest błędem z
założenia,
na dzieciaki to w ogóle nie wpłynie. Zresztą dzieci w szkole mogą być
czyste, główny kontakt z narkotykami odbywa się poza nią.
Poza nią - tzn. np. na dyskotece, lub techno-party, na których to
imprezach
średnia wieku wynosi 15 - 16 lat, 12-letnie dziewczynki też nie są
rzadkością.
Klub "38" na Miasteczku Studenckim w Krakowie codziennie oblegany
jest
przez studentów i licealistów. Krótkie spódniczki. jaskrawe koszulki,
błyszczący makijaż. Chłopcy luźne bluzy, spodnie, wielkie adidasy.
Dominujący styl - techno. Mocne rażące światła. ogłuszająca,
ogłupiająca
muzyka. Po 10-ciu minutach głowa mi pęka. Ania prowadzi mnie do
grupki
znajomych. Nie palą papierosów, nie piją wódki. Ale wszyscy są po
amfetaminie. Weseli, rozluźnieni, nareszcie nikt ich nie kontroluje
tak jak
w domu czy w szkole. To jest ich świat, a narkotyk - ich wybór.
Podkreślają
mocno to, że chcą brać. że nikt ich nie namawiał do "pierwszego
razu", sami
chcieli spróbować. Smutne. Narkotyk to dla nich środek do wolności.
- Jeżeli weźmiesz, lepiej czujesz muzykę,
czujesz ją w sobie, w mózgu -
mówi jeden chłopak, na oko 17-latek. (Swoją drogą, nie wiem jak tą
muzykę można w ogóle odczuwać jako przyjemność).
- Dla osoby 15-letniej informacja, że
narkotyki to choroba śmiertelna, AIDS,
głód, brud prostytucja, zupełnie do niej nie dociera. to nie ten wiek
i nie
te problemy - stwierdza Rafał Wieczorek.
Dlaczego dzieciaki biorą? Głównym powodem jest
chyba dominująca w wieku
kilkunastu lat ciekawość, chęć zaistnienia w grupie rówieśników oraz
ogólna
dostępność środków odurzających, sztucznie wytworzona moda na
narkotyki.
Problem profilaktyki, głównie w szkołach wysuwa się w tym momencie na
plan
pierwszy. Dyrektor Szkoły podstawowej nr 112 w Krakowie twierdzi:
- Prowadzimy szkołę zamkniętą, nikt obcy nie ma prawa wejść na jej
teren.
Nawet ze mną pani dyrektor rozmawia nieufnie, a
na moją prośbę rozmowy z
dziećmi nie zgadza się:
- Skoro rodzice oddają nam dzieci na pół dnia, to
bierzemy za nie pełną odpowiedzialność. Dzieci uświadamiane są
głównie na
godzinach wychowawczych co do konsekwencji brania narkotyków.
Jednak poinformowanie tylko co do ujemnych
skutków może dać efekt wręcz
przeciwny, dziecko może dowiedzieć się reszty od kolegów, a wtedy
będą to
informacje subiektywne, niepełne. I prawdopodobnie zachęcające do
spróbowania. - To tak jak z wychowaniem
seksualnym
- mówi Urszula Lach, pełnomocnik wojewody ds. profilaktyki i
rozwiązywania problemów uzależnień w Krakowie
- i w przypadku seksu, i jeśli chodzi o
narkotyki, dziecko musi być uświadamiane przede wszystkim
konsekwentnie. Jedno
spotkanie, czy zasypanie szkoły ulotkami nie da młodzieży nic.
Dlatego szereg instytucji, w tym urząd wojewódzki stara się
realizować
programy mające na celu profilaktykę uzależnień, wzbudzenie wśród
uczniów
samoświadomości, umiejętności mówienia "nie" narkotykom. Ważne jest,
by
nastolatkom nic nie zakazywać, nie straszyć, nie zabraniać ,bo to
może je
jedynie sprowokować do spróbowania.
Niesłychanie ważna jest atmosfera panująca w
domu, oraz to, jak do
funkcjonowania w rzeczywistości pełnej potencjalnych zagrożeń
przygotują
dziecko rodzice. Doktor Leśniak z Wojewódzkiego Ośrodka Interwencji
Kryzysowej w Krakowie stwierdza:
- Rodzice muszą sobie uświadomić, że ich
dziecko wchodzi w świat dużo trudniejszy niż 10 lub 20 lat temu.
Swobodny
dostęp dziecka do pieniędzy jest potencjalnym zagrożeniem, tym
bardziej, że
narkotyki produkuje się w kuszącej dla nastolatka formie, np. w
postaci gum
czy cukierków...
Wpojenie 8-tatkowi by nie brał nic od kolegów, by nigdzie
nie chodził z obcymi, jest podstawą do nauczenia go ogólnej
nieufności do
tego co nieznane. Prawda jest jednak taka, że wiedza rodziców na
temat
narkotyków jest zazwyczaj mniejsza niż dzieci. Trzeba pamiętać, że
jeśli
dziecko miało już kontakt z narkotykiem, to pierwszym lekarzem
powinna być
rodzina.
- Moja rodzina jest OK
- mówi Ania
- w ogóle niczego mi nie brakuje. Dobrze
się uczę. Jestem zadowolona ze swojego życia. Biorę, żeby było
ciekawiej i
tyle. Nie widzę problemu.
Czy naprawdę nie ma problemu?
Agnieszka Szymaszek
Imię bohaterki reportażu zostało
zmienione.
Ani wszerz, ani wzdłuż - trzy kroki po Pradze
Gdzieś czytałam, żeby zmęczenie pokonywać czekoladą. Pół
tabliczki w pociągu nie pokonało ani zmęczenia, ani poczucia, że podróżuję od
samego rana. Potem znalazłam się na stacji obcego miasta i obcego kraju.
Potrzebowałam noclegu. W informacji turystycznej dostałam adres pola kempingowego
i szczegółowe wskazówki, jak tam dojechać. Jeszcze tylko problem z kupieniem
biletu na tramwaj i jadę. Jestem w Pradze.
Praga. Śmiesznie brzmiące nazwy przystanków tramwajowych ogłaszane kobiecym
głosem. Hlavni nadrazi, Biskupova - z akcentem na "kup", Zizkov. Camp "Zizkov"
wita mnie niezbyt gościnnie wysokim ogrodzeniem, za którym widzę mnóstwo przyczep
kempingowych i kilka namiotów. Trzeba obejść ogrodzenie dookoła. Obchodzę. Trzeba
wejść do recepcji na piętro. Bagaże w kąt. "Good evening, One tent. Two people.
How much would it be?". Szkolną najpewniej angielszczyzną informują mnie, że 260
koron. "A ISIC". Niestety, nie wiedzą, co to ISIC, ale w porządku: zostaniesz trzy
noce, zapłacisz 30% mniej.
- Is it O.K.?
- O.K.
Prague. To już naprawdę Prague, a nie Praga ani też Praha.
Na samym tylko polu namiotowym istna mieszanka narodowości i języków. Duńczycy,
obok Włosi, Francuzi, Anglicy, Niemcy. Polacy? A skąd się tu wzięli Polacy?
Język angielski jeszcze raz okazuje się być językiem
międzynarodowym. Esperantyści mają swój zjazd w Pradze, jak wyczytałam z plakietki
dziewczyny w tramwaju, ale stanowią tylko elitę. Esperantem nikt dzisiaj nie
włada. Nawet instrukcja obsługi pralki w damskiej toalecie jest po angielsku.
A więc Prague. Turyści z całego świata, bo i Amerykanie, i
Japończycy. Mnóstwo ludzi na głównych ulicach miasta. Tłumy na rynku i moście
Karola. Brak wolnych stolików w kawiarniach i restauracjach. To Praga latem, na
szczęście to Praga latem.
No to trzeba by zacząć zwiedzać - mówimy sobie rankiem i rzucamy się
na głęboką wodę. Nigdy nie jechałam metrem - no
to chlup! Długie i szybkie ruchome schody. "Pstryk" i skasowany bilet. Znów długie
i szybkie schody. A pod ziemią wystrój jak w filmach science-fiction z lat
sześćdziesiątych. Na szczęście nie trzeba długo czekać na pociąg. Wiatr wieje,
pociąg wjeżdża, ekspresowe jest wsiadanie. Tak ekspresowe, że drzwi zatrzaskują
się, uwięziwszy moja rękę. Wcale bolesne. Uwolniona zastanawiam się nad tempem
dzisiejszego życia, a tu - masz! Na następnej stanicy drzwi uwięziły na pewno nie
jadącego po raz pierwszy metrem Czecha. Później, już bardziej doświadczeni,
kontestujemy, że ta szybkość metra, zawrotna była niezwyczajna. W przeciwnym razie
trzeba by wyskakiwać z pociągu na raz i wskakiwać na dwa.
Potem dajemy nurka na praski rynek. Nurkujemy, nurkujemy
wśród zabytkowych kamienic i kościołów, aż w końcu musimy nabrać powietrza,
odpocząć. Niestety, eleganckie kawiarnie - ogródki nie przewidują gości ze
studencką kieszenią. Tacy zajęli schody wokół pomnika Jana Husa na środku rynku.
No to siadamy, jak staliśmy. To nic, to nic. Dołączmy tylko do grupy zasłuchanej w
bębny faceta, który wygląda jakby dopiero co okrążył świat z plecakiem.
Miło siedzi się na bruku praskiego rynku i słucha rozmów w
nieznanych językach.
- Could you take a photo?
- Sure
- Niemiec uśmiecha się bardzo sympatycznie i uwiecznia chwilę Kodakiem. Słońce świeci.
Zegar astronomiczny! Główna atrakcja turystyczna rynku,
figurki ukazują się co godzina, apostołowie, Śmierć, Chciwość, Próżność, Turek i
kogut piejący na koniec, a my nic! Wmieszaliśmy się w tłum czekających na to
widowisko, aż tu nagle... Poczuliśmy się jak prawdziwi zwiedzacze, kiedy badaliśmy
najdrobniejszy szczegół zegara, z przewodnikiem w ręku, rzecz jasna.
Taka piękna ta Praga! - Napawaliśmy się
urodą wąskich uliczek Starego Miasta. Uliczek skądinąd tak krętych, że długo
kręcimy się w kółko, zanim trafiamy do celu. Celem naszym - Karluv Most. A
uliczki? Wypełnione straganami po brzegi tak, że nie sposób przejść nimi tak po
prostu. Pamiątki przyciągają uwagę, choć oryginalnością nie grzeszą te wszystkie
korale, wazoniki, kufle, koszulki i plakaty. Ale Franz Kafka! Czesi uczynili
biednego Franza Kafkę nieoficjalnym symbolem Pragi i sprzedają go na każdym
straganie. Chustki, plakietki i pocztówki z Franzem, zamkiem, procesem, Ameryką.
Schodzą jak woda. Oj, przydał się Czechom Franz - koło napędowe młodego
kapitalizmu, a zarazem marionetka w rękach zbieraczy pieniędzy.
I tak już do samego Mostu Karola, a nawet i dalej. Tłoczą
się tabuny turystów. Stoją sprzedawcy przy straganach. Prawdziwe hałaśliwe
turystyczne zamieszanie.
Jakże ciekawszy wydał się nam Most Karola następnego dnia,
kiedy powędrowaliśmy tam wieczorem! Teraz nasuwa mi się słowo "klimat". Tak,
klimat. I "czujesz bluesa?".
Powoli, powoli przechadzamy się mostem, szerokim, a figury
królów przyglądają nam się z wysoka. Niebo oświetlone gwiazdami, a stare kościoły
i zamek królewski - reflektorami. I chociaż to ta sama komercja, która przyciągała
tzw. rzesze turystów w dzień, to nie można jej odmówić pewnego wdzięku. Urzekła. I
tych cichych zwiedzaczy lubujących się w gwiazdach, i nas. A na deser gitarowe
granie, spokojne, dwa kroki dalej - żywsze, a dalsze dwa - muzyka poważna, to już
na flecie.
Wełtawa też słucha urzeczona.
- A Hradczany jutro?
- Jutro.
To za dużo powiedziane. Bilet na Zamek Hradczański jest
ważny trzy dni nie bez powodu. Tylko skąd my niby mamy to wiedzieć? Nie wiemy
nawet, gdzie się do zamku wchodzi, chociaż z dojazdem poradziliśmy sobie
śpiewająco. Co nas zatrzymało, to ogrody położone w okolicach Hradu, Tam
przechadzaliśmy się, zastanawiając się, czy to jedna z większych atrakcji, czy
zajęliśmy się nadobowiązkowym, rekreacyjnym zwiedzaniem dla obznajomionych z tym -
co trzeba. To drugie. Przechadzka przechadzką - zawsze się gdzieś trafi. Do
galerii? Bywa, że i tam. Ale miła sześćdziesięcioletnia kustoszka, na wieść o tym,
że właściwie zamku to na oczy jeszcze nie widzieliśmy, zabroniła nam wstępu.
Niewiele później, wyposażeni w mapę - plan zamku żwawo maszerowaliśmy w
odpowiednim kierunku, odprowadzani życzliwym wzrokiem naszej przewodniczki. Trzeba
przyznać, że nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie skręcili chyłkiem w bok. Gratka nie
lada - muzeum samochodów!
Wystawa wyglansowanych prezydenckich wozów byłaby bardzo
nadęta, gdyby ktoś dowcipny nie ustawił...hulajnogi. Ale zdjęcie i tak robimy przy
największym i najdziwniejszym wehikule, w jakim czeskim prezydentom przyszło
podróżować.
Wymykamy się z muzeum, by wreszcie dotrzeć do Muzeum. Nie
przez pomyłkę przez duże "M". Plan mówi, by iść prosto. Jakież to proste!
Biegniemy, a nuż Zamek Hradczański na nas nie poczeka. Tak długo go zwodziliśmy...
Jest!
I tak oto stajemy twarzą w twarz z zabytkiem - legendą -
przeszłością Czech - przyszłością i teraźniejszością czeskiej turystyki - celem
naszej wyprawy - Zamkiem Hradczańskim. I więcej już nie muszę dodawać. Proszę
państwa, proszę o oklaski!
Potężne zamczysko. Ta wielkość sprawiła, że zwiedzaliśmy
Hradczany tak:
- pierwsze szukanie kasy biletowej (40 min.)
- próby w galerii malarstwa współczesnego
- szukanie na dziedzińcu
- zachwyt katedrą św. Wita
- wtargnięcie do katedry (bez biletów)
- nieudane próby wejścia na Wieżę
- druga próba szukania kasy biletowej (15 min.)
- chaotyczne angielsko-czeskie informacje kontrolera biletów
- opuszczenie katedry - nie bez żalu
- nerwowe, acz szybkie ostateczne poszukiwania
- zakup biletów (5 min.)
- Dwie vstupenki, please!
- Plan?
- I have one.
Wreszcie wspięliśmy się na Wieżę katedry. Dostając kręćka na przeszło 250
schodach, straciłam rachubę czasu i orientację w przestrzeni. Turystów ogarnął
szał (uniesienia - jakby nie było kilkadziesiąt metrów nad Pragą). Swoją drogą
była przyczyna by szaleć. Okrągła wieża z widokiem na praskie zakątki, w stylu
"chodzisz w koło i oglądasz". Oglądamy te marchewkowe dachy i oglądamy. Kiedy
zeszliśmy, zbliżała się 17. I Hrad trzeba przełożyć na jutro.
Czasem, prawda to smutna, i w Pradze zmorzy głód. W takich
razach zamiast chodzić i chodzić w poszukiwaniu lokalu taniego, a ładnego, weź
turysto przewodnik i sprawdź.
"U Kocoura? To wejdźmy." - decydujemy powłócząc nogami, a to
w czasach, gdy nie dbaliśmy jeszcze o owe prawdy sprawdzone.
Spehove knedliki - oto co zamawiamy z miejsca. Wtapiamy się
w swoistą atmosferę tego miejsca, knajpianą - podpowiada Tomasz. Zanurzamy się w
mieszaninę wciąż wielojęzyczną. Naprzeciw - krótkowłosa blondynka jak Ewa
Błaszczyk i Mickey Rourke - nie we własnej osobie (Anglicy?). Nie szczędzą
uśmiechów ani nam, ani sobie. Zaduch miesza się z przedwieczorną świeżością
powietrza - siedzimy przy drzwiach.
Svetle piva już stoją w sklenkach, a knedlików ani widu, ani
słychu. Machamy do kelnera, ten nam odmachuje i nic, Na szczęście z głodu nie
poumieraliśmy, knedliki podano. Dietetycy, bijcie na alarm! Nie mogliśmy wiedzieć,
że spehove knedliki znaczy tyle co słonina obtoczona w cieście. Do tego kapusta
i... smacznego.
- Pane vrhni! Dva piva!
- Svetle?
- Ne, cerne. - Mówimy jak urodzeni Czesi.
Błaszczyk i Rourke uśmiechają się coraz szerzej, uśmiechamy
się i my. Przez otwarte drzwi kuka coraz więcej gwiazd. Czy metro jeździ do 24.?
Tak? No to pożegnalny uśmiech i rachunek. Okazuje się, że nie jest tak wysoki, jak
powinien.
Kiedy wracamy na kemping, mijamy piątkę wesołych Duńczyków-
grających głośno w Eurobusiness. Zasypiamy z obcobrzmiącymi okrzykami w tle. A
gdyby tak nauczyć się duńskiego?
Duński naprawdę by się przydał. "Nasi" Duńczycy nietęgo
mówią po angielsku, chociaż na przykład Włosi radzą sobie doskonale. Z Czechami
rozmawiamy w trzech językach: po polsku, polsko-czesku i angielsku, ale już w
sklepach próbujemy po polsku. Najśmieszniej, kiedy jakaś staruszka w supersamie,
niedowidząca, poprosiła o odczytanie ceny. "Dwadzieścia pięć koron." "Kolik?" "No,
dwadzieścia pięć." (podobnie, a jednak inaczej). "Ne rozumim, ne rozumim."
A teraz wyjeżdżamy. W strugach deszczu zwijamy namiot,
szybko, żeby nie przemókł doszczętnie, szybko, choć pociąg dopiero za trzy
godziny. Czeskie InterCity zawiezie nas do Cieszyna Czeskiego. Granicę pokonamy o
własnych siłach. Podróż InterCity do Katowic uznaliśmy za żart. Kosztuje cztery
razy więcej. W domu tak czy tak bylibyśmy dopiero wieczorem.
Dorota Nowak