Studium@WWW

Gazeta internetowa słuchaczy Studium Dziennikarskiego
przy Akademii Pedagogicznej w Krakowie
Wydanie 2006/2007

      Studium       Akademia
 

Felieton

Wywiad

Reportaż

 

Publikacje prasowe

Publikacje radiowe

 

 

 

 

Pozostałe teksty tego działu

Agata Skocz

Z falą, pod prąd

Od roku 2004 do Anglii wyjechało już ponad milion Polaków. Dla wielu ta wyspa jest Eldorado, gdzie ma się spełnić ich wersja amerykańskiego snu. Ostatnio w Wielkiej Brytanii bardzo popularny jest dowcip: "Czym różni się Polak w Anglii od E.T.? E.T. mówi po angielsku, ma rower i chce do domu". W tak żartobliwej formie zawarty został trudny problem.

Słyszymy o Polakach robiących duże kariery, ale z drugiej strony rośnie również liczba tych, którzy mieszkają na ulicy. Emigracja ta zyskała miano zarobkowej, ale znam kogoś, kto nie wyleciał na wyspę dla pieniędzy.

Małe, prowincjonalne miasto w hrabstwie Wiltshire - jednym z najładniejszych regionów Wielkiej Brytanii, położone niedaleko Bristolu i założonego przez Rzymian Bath oraz kamiennego kręgu Stonehenge. Jak w większości angielskich miejscowości, znajdują się tutaj bliźniaczo do siebie podobne domki z cegły, rzadko otynkowane. Życie rozrywkowe kręci się wokół centrum, czyli małej, ale dosyć szerokiej ulicy Fore Street. To w jej pobliżu ulokowane są liczne puby, dwa kościoły i oblegany w ciepłe dni park z czterema boiskami do koszykówki oraz tenisa. Jest słoneczny majowy dzień i mam wrażenie, że czas stoi w miejscu.

Miasteczko liczy ponad 30 tysięcy mieszkańców. Obok Anglików są Hindusi, Portugalczycy, Turcy oraz Polacy. Kiedyś było spokojnym, nastawionym na rodzinne życie miejscem. Ale to już przeszłość. Zatrzymuję się u mojego przyjaciela, który mieszka w niewielkim bloku w centrum miasta. I tutaj jego opowieść się rozpoczyna....

Obecnie co trzecia osoba w tym mieście to Polak. Pierwsza fala nadeszła gdy zostały otwarte granice. Potem pierwsi zaczęli ściągać drugich, drudzy trzecich itd. O tym, jak wielu jest Polaków, świadczy sytuacja po Nowym Roku, tzw. martwy okres, czyli czas kiedy agencje pracy nie mają dla swoich pracowników zajęcia. Zazwyczaj trwał on w styczniu, w tym roku zahaczył o marzec, a i tak nawet teraz trudno o jakąś pewną pracę.

Nazywam to miasto Tortugą**, ponieważ w weekendy Polacy piją i imprezują na umór. Nie siedzą w domach, nie patrzą w telewizory, nie urządzają imienin dla cioci. Rodacy na emigracji, z dala od domów, to łajdactwo pierwsza klasa. W Polsce mnóstwo ludzi ma opory przed wieloma rzeczami, bo "to nie wypada, bo wszyscy widzą" - taka mentalność. Natomiast Anglia jest krajem swobód i Polacy tu przebywający, uczą się tolerancji i życia nie spętanego ograniczającymi poglądami "katolickiego" państwa.

Są również cidermani, amatorzy taniego napoju alkoholowego o smaku piwno-winnym. To polscy bezrobotni pijący nad rzeczką przy głównej ulicy, ostatnio skutecznie przepędzani przez policję. Jeśli jest słoneczny dzień, to zbiera się ich spora grupa. W mieście raczej nie ma większych spięć z policją, czasem tylko spokój zakłócają porachunki między dilerami. Jednak coraz bardziej odczuwalna jest niechęć do Polaków.

Każda nacja tworzy swoje grupy, ale nie ma między nimi jakichś większych konfliktów. Natomiast trudno tu o prawdziwych przyjaciół. Polacy upodabniają się do Anglików - "jest Ok, piwko chętnie", ale jeżeli chcesz, żeby ci ktoś coś załatwił to zaczynają się schody. Każdy dba tylko o siebie albo o najbliższą osobę. Polska gościnność nadal jest zachowana, ale trudno o jakąś pomoc.

Wyjechałem zmienić krajobraz

Jestem na wyspie już 17 miesięcy, trzy przepracowałem. W Polsce studiowałem turystykę międzynarodową, bo zawsze chciałem jeździć po świecie i zwiedzać. Pracowałem przy wykopaliskach archeologicznych . Na początku chodziłem na studia, bo byłem ciekawy, ale się znudziłem więc zacząłem włóczyć się ze znajomymi po knajpach. Męczyły mnie uczelniane reguły, bo nienawidzę schematycznego postępowania. Zaliczyłem pierwszy semestr, w drugim brakło mi jednego egzaminu. Nie zdawałem go, bo już wiedziałem, że rzucam studia.

Mój starszy o 10 lat wujek, z którym od małego miałem bardzo dobry kontakt, wyjechał wcześniej na kontrakt do Anglii i jest kierowcą autobusów. W sierpniu 2005 roku zaprosił mnie na wakacje. Z chęcią pojechałem. Podczas pobytu pytał, czy nie chciałbym do niego przyjechać, poszukać jakiejś pracy. Spodobało mi się w Anglii. Wróciłem do Polski, zacząłem rozmyślać. Wiedziałem, że bez studiów skarbów w Polsce nie zdobędę, a dalej będę gnił w jednym miejscu. Uczelni miałem dosyć, nie miałem zamiaru robić tego samego, co wszyscy moi przyjaciele. Chciałem się wyrwać, chciałem coś zrobić i zrobiłem. Uważam, że życie jest za krótkie, aby mieszkać w jednym miejscu. Po prostu wyjechałem do Anglii zmienić krajobraz.

Na razie trzeba dryfować

Zamieszkałem pod Londynem z wujkiem i czteroma kierowcami. Najmłodszy miał 30 lat, najstarszy był po pięćdziesiątce. Pomyślałem: "no to pięknie, o czym ja będę z nimi gadał?" Ale nic bardziej mylnego. Właśnie wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że ze starszymi można dogadać się lepiej niż z rówieśnikami. Wszystko zależy od charakteru i podejścia do drugiego człowieka.

Miałem pomysł zarobienia wielkich pieniędzy i otworzenia jakiegoś biznesu w Polsce, ale po przyjeździe okazało się, że o pracę nie jest łatwo. Na początku nie musiałem płacić za mieszkanie, więc jakoś szczególnie niczego nie szukałem. Na codzienne wydatki zarabiałem roznosząc ulotki. Myślałem też o pójściu do college’u językowego, ale przecież nie przyjechałem się uczyć i jakoś się dogadywałem. Dom, w którym mieszkaliśmy był stary i syfiasty, ale widziałem dużo gorsze. Sytuacja stała się trudna, gdy mieszkaliśmy w czterech pokojach w 11 osób. Wtedy zapadła decyzja o przeprowadzce i tak znalazłem się tutaj, pod Bristolem.

Zamieszkałem z dwoma znajomymi. Mamy mieszkanie budzące podziw. Nowe budownictwo, no i jedna sypialnia na jednego człowieka - rzadkość wśród Polaków. Chcąc przeżyć trzeba było zacząć kombinować. W pewnym momencie znalazłem się w sytuacji, jak to się mówi: no ticket, no money, no understand. Zastanawiałem się nad dalszą migracją, ale zostałem. Czekałem na telefon z agencji pracy, jak typowy call boy. Oczywiście gdybym chodził po agencjach i prosił się, jak niektórzy, to już dawno bym pracował. Ale ja taki nie jestem. Jak kogoś potrzebowali, to do mnie dzwonili. Praca była różna, zazwyczaj jednodniowa, ale dla mnie to właściwie dobrze, bo nie zdążyła mi się znudzić. Kilka dni segregowałem śmieci. Gdyby mi zaproponowano taką pracę w Polsce, z pewnością odmówiłbym, ale szczerze mówiąc - te śmieci to była fajna zabawa i doświadczenie, tylko trochę śmierdziało. Nie mówię, że chciałbym to robić na co dzień. Pracowałem jeszcze przez miesiąc w fabryce ciastek i właśnie teraz tam wracam. Z jednej strony wkłada się do maszyny ciasto, z drugiej wyskakują małe ciastka. I tak przez osiem godzin. Pracując normalnie przez tydzień zarabia się około 200 funtów. Da się przeżyć, opłacić mieszkanie i nawet "przejąć" puby w mieście. I to mi wystarcza. No i jeszcze muszę spłacić długi.

Już nieźle mówię po angielsku. Im dłużej tu przebywam, tym więcej się uczę, ale np. w fabrykach język nie jest bardzo potrzebny, wystarczą podstawy. A tutaj prawie wszyscy pracują w fabrykach. Kiedyś widziałem taką scenę: około czterdziestoletnia Polka rozmawia z Murzynką i jedna mówi po polsku, a druga po angielsku. Później dowiedziałem się, że ta kobieta przyjechała do jakiejś kuzynki na 4 miesiące, żeby zarobić na wesele syna. Zupełnie nie umiała języka, ale co miała zrobić?

Nie wrócę

-Coraz mniej zależy mi na Polsce- mówi. Wielka Brytania to dobry kraj, dający wszystkim szanse i bez syfu, w ogólnym tego słowa znaczeniu. Znajomi Anglicy nabijają się, że nasz prezydent jest crazy. Zwłaszcza po tym, jak podziękował Blairowi, że przyjął tylu Polaków. Co mogę myśleć o kimś, kto mówi, o nas - emigrantach, że jesteśmy słabi i nieudolni, bo nie mogliśmy sobie poradzić we własnym kraju? Nie o to chodzi, że nie mogłem, ale nie chciałem, bo Polska to kraj polityków-baranów i złodziei. Ludzi zarówno bez zasad, jak i tolerancji. Dlatego nie chcę tam wracać, przynajmniej przez najbliższe kilka, kilkanaście lat. Do Polski ciągnie mnie tylko rodzina, przyjaciele i znajomi. Tylko jaki jest sens żyć gdzieś ze względu na nich? Każdy ma też swoje życie. Oczywiście, tęsknię za bliskimi, czy za moją działką w środku lasu, dlatego przyjeżdżam do kraju. I wtedy jest świetnie, są imprezy, zabawa, piwko. Ale przecież życie na tym nie polega.

Na wyspie też mam wielu znajomych. Większość z nich przyjechała tutaj w celach zarobkowych i będą wracać do kraju. Niektórzy traktują Anglię jako przystanek w drodze np. do Australii. Spotykam się również z Anglikami. Nie ma mowy o jakiejś separacji. Jeśli jest ciepło, chodzimy do parku grać w piłkę nożną. Rozgrywamy mecze Polska - reszta świata, czy Polska - Portugalia.

Móc spojrzeć w lustro.

Anglia mnie zmieniła. Wyjeżdżałem mając 20 lat, byłem gnojkiem, któremu wszystko podawano na tacy. Teraz mam 22 lata i przez półtora roku byłem na obczyźnie zupełnie sam. Musiałem nauczyć się wielu rzeczy, spojrzeć na świat dojrzalej, każdego dnia myśleć o rachunkach, mieszkaniu czy obiadach.

Nie wiem czy długo tu zostanę. Może kiedyś będę miał farmę owiec na Nowej Zelandii? Nie mam konkretnych planów. Na dzień dzisiejszy chcę zarabiać, wypić kilka piwek w sobotę i ze znajomymi kontynuować to, co zaczęliśmy dwa tygodnie temu, czyli dokładne zwiedzanie Wielkiej Brytanii. W zeszłym tygodniu byliśmy w Walii, następnie chcemy pojechać na klify nad oceanem.

Jeszcze jestem młodziutki i chcę tę młodość wykorzystać jak najbardziej. Nie wiem na czym polega życie i na razie nie chcę wiedzieć. Wiem tylko, że chcę je przeżyć tak, by pod koniec móc spojrzeć w lustro, uśmiechnąć się i stwierdzić - byłem szczęśliwy. Do szczęścia jeszcze trochę, ale myślę, że już niedużo.


_________________
** Tortuga - wyspa na Morzu Karaibskim, przedstawiona w trylogii filmowej "Piraci z Karaibów", jako miejsce wszelkich uciech, gdzie każdy "niepokorny" człowiek może znaleźć swoje miejsce.

Copyright © Studium Dziennikarskie 2006 - 2007
Strona główna | Archiwum Studium@WWW | Redakcja