Studium@WWW

Gazeta internetowa słuchaczy Studium Dziennikarskiego
przy Akademii Pedagogicznej w Krakowie
Wydanie 2006/2007

      Studium       Akademia
 

Felieton

Wywiad

Reportaż

 

Publikacje prasowe

Publikacje radiowe

 

 

 

 

Pozostałe teksty tego działu

Dorota Momot

Ponglish na co dzień

Ponglish - "ponglisz" nazwa slangu polsko-angielskiego, którym posługują się Polacy mieszkający i pracujący na Wyspach Brytyjskich bądź w innych krajach angielskojęzycznych. Slang ten oparty jest na języku polskim, ale zawiera wiele wyrazów, zwrotów, wyrażeń oraz konstrukcji składniowych pochodzących z języka angielskiego. Cechą charakterystyczną tej hybrydy jest spolszczanie wymowy wyrazów angielskich i dodawanie do nich końcówek i przedrostków charakterystycznych dla języka polskiego.

Otwieram drzwi i momentalnie uderza mnie huk, przerażający łoskot, jakby wszystko, co waży więcej od człowieka, musiało teraz manifestacyjnie zaznaczać swoje istnienie. Wchodzimy do dużej hali, w której nie da się nie zauważyć, kto rządzi. Pięć stalowych tytanów ściska, zgniata, prasuje, zgrzewa. Potężne maszyny zajmują większą część hali. Przechodzimy dalej. Matt uspokaja nas, że nie będziemy musiały na nich pracować.

Matt jest pracownikiem agencji MPLOY zajmującej się pośrednictwem pracy. W Anglii właśnie w ten sposób należy szukać pracy, na własną rękę ma się raczej marne szanse. Z MPLOY-a, zadzwonili do mnie wczoraj. Nie powiedziałam, że już od trzech miesięcy pracuję jako barmanka i wracam do Polski za dwa tygodnie. Postanowiłam zobaczyć gdzie mi znaleźli pracę.

Mamy zacząć w trójkę, są ze mną jeszcze Kasia i Patrycja. Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, poznały się tutaj w Anglii i od razu zaprzyjaźniły, jak same twierdzą: "muszą być bratnimi duszami" . Patrycję wyrzuciła z mieszkania koleżanka, do której przyjechała. Kasia przygarnęła ją pod swój dach.

Stoimy teraz razem z Matt’em przed rzędami stołów z krzesełkami, przy każdym stanowisku lampka. Siedzą przy nich w większości kobiety w wieku emerytalnym, każda ma jakąś inną pracę ręczną. Przypomina mi to trochę obrazki z filmów przedstawiających pracę kobiet w fabrykach w czasach PRL-u. Słuchamy Matt’a, który tłumaczy nam, na czym będzie polegała nasza praca. Dowiadujemy się, że jest lekka, siedząca, niewymagająca wysiłku fizycznego. Każdą "job" (pracę) mamy rozrysowaną na prostym schemacie, żeby się gdzieś nie pomylić. Patrzę na starszą kobietę, jest Chinką, ma duże okrągłe okulary i trochę śmieszny grymas ust. Rozgrzewa maszynką, wyglądającą jak suszarka do włosów, mały plastikowy element i nakłada go na zlutowaną wiązkę kolorowych kabelków, odkłada na bok i zabiera się za kolejny. Praca wygląda na bardzo monotonną, ale rzeczywiście lekką.

Postanowiłam popracować przez te dwa tygodnie w "Cable First" - tak nazywa się firma produkująca kable, do której zawiózł nas Matt. Pracuje się tu od 8.00 do 16.00. Będę więc miała czas na obiad i spokojnie zdążę na 19.00 do " The King Charles Inn" za bar. Nie pracuję tam przecież codziennie, więc nie powinno mi to sprawić większych problemów.

Pracownicy "Cable First" są bardzo sympatyczni. Często się uśmiechają, spowodowane jest to być może barierą językową, słowa po prostu zastępują uśmiechem. "Cable First" to istna mieszanka kulturowa: Chińczycy, Japończycy, Rumuni, Afroamerykanie, Anglicy. Jak się okazało Polacy też są.

Pierwszą Polką, jaką poznałyśmy była Marzena. Zwróciłam na nią uwagę już w pierwszym dniu, gdyż była jedyną młodą dziewczyną oprócz nas. Ma około dwudziestu sześciu lat, blond włosy sięgające ramion, związuje w kitkę. Jest szczupła, nosi jeansy, kolorową bluzeczkę, jasny sweterek. Twarz ma ładną, ale widać na niej oznaki palenia papierosów w sporych ilościach. Do Marzeny miałyśmy się zwracać z każdym problemem.

Wybija godzina 11.00, słyszymy dźwięk podobny do zgłuszonej syreny.

- Break, (przerwa) dziewczyny chodźcie na break - krzyczy do nas Marzena.

Przechodzimy przez halę i bocznymi drzwiami wychodzimy na zewnątrz budynku. Stoi tu ogrodowy stolik z kilkoma krzesełkami, dalej coś w rodzaju przyczepy campingowej. W środku dwa stoliki, krzesełka, zlewozmywak i automat do kawy po 20 pence-ów. Pijemy kawę ze śmietanką, Kasia i Patrycja jedzą przywiezione kanapki.

- Break mamy dwa razy w ciągu dnia, od 11.00 dziesięć minut i od 13.00 pół godziny, na początek i na koniec jest taki ring (dzwonek) jak słyszałyście przed chwilą - tłumaczy nam Marzena. Pytam jak długo tu pracuje.

- Dwa lata - odpowiada.

- Tak długo - pyta zdziwiona Kasia - nie szukałaś innej pracy?

- Nie, mi tu dobrze - mówi Marzena.

Nie zadajemy więcej pytań. Marzena odpowiada krótko, widocznie nie chce mówić o sobie.

Siedzę z panią Marią przy jednym stole, ścinamy po dwa centymetry izolacji z każdego kabelka, mamy ich kilka skrzynek. Pani Maria pyta mnie jak pierwsze wrażenia. Mówi, że też praktycznie od niedawna tu pracuje.

- Od dwóch miesięcy. Nie…niedawno przecież trzeciego payslip-a (miesięczne lub tygodniowe potwierdzenie wypłaty) dostałam, no to trzy miesiące już będą - kalkuluje. Pani Maria jest bardzo miłą kobietą ma około pięćdziesięciu lat, lekko siwiejące kasztanowe włosy, ciemne oczy, wyraźnie spracowane ręce. Pytam, czy się jej nie tęskni za Polską.

- Tęskni się, tęskni i to bardzo. Tu tak jakoś obco wszędzie…

Trochę jej się oczy zaszkliły, udaję że nie zauważyłam.

- Jeszcze mi teraz tym bardziej smutno, bo dzwonili wczoraj z Polski, że jest kupiec na nasz dom. Mamy taki duży piękny dom, mąż sam budował. Wystawiliśmy na sprzedaż, bo dzieci się porozjeżdżały, my z mężem tu przyjechaliśmy do syna i synowej, wnukami się zająć, pomóc trochę. Ale jak się teraz dowiedziałam, że jest kupiec to tak żal mi strasznie.

Pytam gdzie syn pracuje.

- A tutaj też, o tam , w czerwonym podkoszulku, przy tej dużej maszynie…a tam synowa - pani Maria wskazuje na Marzenę- to oni mi tu pracę załatwili.

- Mąż też pracuje? - pytam.

- Nie, siedzi w domu i wnuków pilnuje. Starsza dziewczynka właśnie dziś pierwszy raz do szkoły poszła, wcześniej nie chodziła. A młodsza jeszcze w domu siedzi.

Pytam jeszcze panią Marię czy planuje powrót do Polski.

- Tak, oczywiście, że tak. My z mężem wrócimy na pewno za dwa lata, może trzy, ale synowa nie wróci. Oni chcą tu zostać.

Na przerwie pytam Marzenę o dzieci. Tłumaczę, że rozmawiałam z panią Marią.

- Tak, Jessica ma dziś first day (pierwszy dzień) w szkole. Tata ma ją odebrać o trzeciej, tylko martwię się, bo na mieście jest podobno ogromny trafik (korek). Zadzwonię później, to się dowiem, jak było.

Pytam jak tam angielski dziewczynek. Marzenie rozjaśnia się twarz.

- Bardzo dobrze, speakają (mówią) nawet lepiej ode mnie. Młodsza trochę gorzej, ale starsza już prawie perfect (bezbłędnie) po angielsku. Dużo przebywają z angielskimi dziećmi .

- Nie martwi Cię, że zapominają język polski? - pytam.

- Nie, wcale. Nie zamierzam wracać do Polski, nie mam po co. W Anglii mi się bardzo podoba.

Marzena wstaje i wraca do hali wraz z dzwonkiem obwieszczającym koniec przerwy. Dopijam ostatni łyk kawy i też wracam. Zastanawiam się nad tym, w jaki sposób wypowiada się Marzena. Zresztą nie tylko ona, Kasia też krzyczała dzisiaj do Patrycji " Luknuj za korner czy boss nie idzie" (zobacz za róg czy szef nie idzie). Przecież to nie jest po polsku, po angielsku też nie. To w jakim języku one mówią?


_____________
* Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.

Copyright © Studium Dziennikarskie 2006 - 2007
Strona główna | Archiwum Studium@WWW | Redakcja