Studium@WWW

Gazeta internetowa słuchaczy Studium Dziennikarskiego przy Akademii Pedagogicznej w Krakowie - Wydanie 2007/2008

Reportaż
Wywiad
Felieton
Prasa
Radio
Telewizja

Pozostałe teksty w rozdziale

Artykuł ukaże się w "Dzienniku Polskim"

Magdalena Kaleta

Kocie sprawy - czyli o małżeństwie, które miało cztery łapy i puszysty ogon

Patrycja, studentka trzeciego roku filologii angielskiej, po pomyślnym zakończeniu drugiego roku postanowiła wyjechać na jakiś czas do pracy za granicę. Za cel podróży wybrała sobie Stany Zjednoczone, którymi od dzieciństwa była zafascynowana, dzięki opowieściom dziadka, jak to w PRL-u wielu jego znajomych wyjechało tam zacząć lepsze życie.

Formalności związane z wyjazdem załatwiałam już osiem miesięcy wcześniej. Myślałam, że dzięki temu uniknę stresu i niepewności, co do tego co mnie będzie czekało na miejscu.

Patrycja znalazła pracę za pośrednictwem biura, które w swojej branży cieszyło się dobrą opinią. Podpisała umowę, na której było napisane, że wyjeżdża do pracy na trzy miesiące a do jej obowiązków będzie należała opieka nad starszym małżeństwem. –Pomyślałam – łatwizna, nieraz opiekowałam się babcią jak była chora, więc bez problemu dam sobie radę z dwojgiem zdrowych staruszków. Miałam zastępować jakąś kobietę z Polski, która postanowiła po dwuletniej nieobecności na wakacje wrócić do kraju.

Jak większość firm zajmujących się pomocą w znalezieniu pracy na terenie Stanów Zjednoczonych i ta z której usług skorzystała Patrycja zapewniała pracę na miejscu i jakieś lokum, natomiast za bilet lotniczy w obie strony trzeba było zapłacić samemu. Należało być również przygotowanym finansowo na przeżycie przez jakiś miesiąc, do momentu pierwszej wypłaty wynagrodzenia.

Wszystkie moje oszczędności zdobyte wyrzeczeniami w trakcie studiów straciłam w zastraszająco szybkim tempie. Pocieszałam się tylko myślą, że mogę tam zarobić około dwa, trzy razy więcej.

W podpisanym kontrakcie Patrycja miała zagwarantowaną wysokość wynagrodzenia. Dziennie miała zarabiać równowartość 200 zł. Jeżeliby pracowała w weekendy kwota ta powiększała się o drugie tyle.

Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie te zarobki były wymarzone. Nie dość, że do Polski wrócę bogatsza, to jeszcze podszkolę język. Podświadomie zaczęłam nawet wydawać moją zapłatę. Dręcząca niepewność, czy nie ma tu aby jakiegoś haczyka pojawiła się dopiero na pokładzie samolotu. A apogeum osiągnęła, gdy już na miejscu z lotniska odebrał mnie szofer. Chłodne przywitanie i jedziemy nowiutką limuzyną.

Cała podróż z lotniska Chicago – O Hare International, do luksusowej willi na przedmieścia minęła na miłej pogawędce. Okazało się, że babcia Jeremiego pochodzi z Polski, więc już jakiś wspólny temat. Patrycja usiłowała dowiedzieć się czegoś o swoich przyszłych podopiecznych. Coraz większy niepokój dziewczyna zaczęła odczuwać, gdy każde jej pytanie o pracodawców, szofer zbywał uśmiechem.

Zaczęłam się obawiać czy nie wpakowałam się w coś, czego mogę żałować. Ale największy cios zadał mi Jeremie mówiąc ze złośliwym uśmieszkiem, że na miejscu czeka mnie zaskakująca niespodzianka. Miałam wtedy chęć otworzyć drzwi,  wyskoczyć z auta i uciekać.

Gdy dojechali na miejsce oczom Patrycji ukazała się potężna luksusowa  budowla, do której dojazd ciągnął się przez jakieś pół kilometra pod górę, przez piękne ogrody. W holu na dole czekali na dziewczynę jej przyszli pracodawcy i pozostały personel rezydencji.

Miło mnie przywitali, przedstawili pozostałym. Zjedliśmy wspólną kolację, ale temat pracy i zakres moich obowiązków został nieporuszony. Było już dość późno więc odprowadzili mnie do pokoju, a temat związany z moim pobytem miał zostać poruszony z samego rana.

Nazajutrz wyspana Patrycja była nieco spokojniejsza, ale stało się tak jak obiecywał Jeremie, doznała szoku.

Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy traktować poważnie to co mówią. W końcu Amerykanie słyną ze specyficznego poczucia humoru i ukrytych kamer, a oglądanie żenujących wpadek niczego nieświadomych ludzi w reality show to dobry sposób na spędzanie wolnego czasu. Jednak patrząc na powagę ich twarzy, szybko odrzuciłam ten wariant. Zaczęłam się natomiast zastanawiać, czy aby mój angielski jest na odpowiednim poziomie, bo chyba czegoś nie zrozumiałam.

Warunkiem, który Patrycja musiała spełnić aby pracować w tym miejscu, było zdanie testu ze znajomości kilku książek, które dotyczyły opieki, ale nie jak było zaznaczone w umowie, nad starszym małżeństwem.

Cztery lektury, które w ciągu tygodnia miała szczegółowo przestudiować opisywały jak należy postępować z kotem, jak go traktować aby nie wpadł w depresję i jak rozpoznać, że dzieje się z nim coś złego.

To miłe starsze i zdrowe małżeństwo, którym miałam się opiekować okazało się być rude, mieć cztery łapy, długi puszysty ogon, co najmniej pięć kilo nadwagi i duże zielone oczka, otoczone czarnym futerkiem. Jednak do momentu, kiedy zdam test nie mogłam się do niego nawet zbliżyć.

Początkowo Patrycja myślała, że traci czas i to zupełnie za darmo. Dopiero po pozytywnym zdaniu testu ze znajomość zwyczajów kota, miła starsza pani wypłaciła jej pierwsze kieszonkowe. Przez kolejny tydzień zadaniem dziewczyny było zaprzyjaźnienie się i zdobycie zaufania pupila państwa. Było trudno o tyle, że każdy mój ruch był na zmianę, bacznie obserwowany przez staruszków.

Już myślałam, że tam zwariuję. Ale widocznie zdobyłam na tyle duże zaufanie i kota i jego ekscentrycznych właścicieli, że wpuszczono mnie w końcu do jego pokoju. O mało nie zemdlałam, gdy zorientowałam się, że kot ma apartament większy ze trzy razy od mojego mieszkania w bloku, czyli niecałych 70 m² i że jego obroża jest wysadzana błyszczącymi kryształkami. Początkowo myślałam, że to tylko wypolerowane szkiełka, ale myliłam się, to były cyrkonie, a pośrodku pomiędzy dwoma diamentami wygrawerowane było imię kota. Wtedy już byłam w stu procentach pewna, że trafiłam do domu wariatów, ale to był dopiero początek niespodzianek.

Jak się okazało pokój, w który mieszkała Patrycja sąsiadował z apartamentem kota, który wabił się Zorro. Miał on w nim własne wielkie łoże, na kupno którego w Polsce trzeba by pracować około trzech lat, biorąc pod uwagę, że zarabia się około 800 zł miesięcznie i nie wydaje się tych pieniędzy na nic innego.

Kot miał całe mnóstwo zabawek, co było niedorzeczne chociażby ze względu na to, że w większość Domów Dziecka tyle nie ma.

Zorro wstawał przeciętni około piątej rano i od tej chwili dziewczyna musiała się już nim zajmować. Około szóstej, przychodziła Mary kucharka państwa ze świeżutką, ugotowaną i pokrojoną na drobne kawałeczki cielęciną z dodatkiem marchewki. Partycja musiała dopilnować, aby kot zjadł mniej więcej w ciągu pół godziny, po czym jego miseczka była odbierana. Do godziny 8.30 była przerwa, a następnie czas na kocią toaletę.

Polegało to na tym, że trzy razy w tygodniu Jeremie zawoził mnie i Zorra, do kociego salonu piękności. Gdzie mała bestyjka była myta, korzystała z usług fryzjera, oprócz tego standardowo robiono mu manicure i pedicure, żeby za dużo nie drapał. W pozostałe dni tygodnia ja musiałam się nim zajmować, ale na szczęście kończyło się tylko na czesaniu.

Dwa razy w tygodniu szofer zawoził Patrycję i kota do weterynarza na profilaktyczne badania i drobne zabiegi, jak np. usuwanie osadu z zębów, czyszczenie uszu i wiele innych.

Do ważnych zadań dziewczyny należało robienie raz w tygodniu zakupów dla Zorra. Własnej inicjatywy tu jednak nie było, zawsze przed wyjazdem do sklepu dostawała od właścicielki kota szczegółową listę rzeczy, a w przypadku gdyby w jednym sklepie czegoś zabrakło, obowiązkiem Jeremirgo było wożenie jej po tylu innych, aż wszystko z listy będzie kupione.

Pewnego dnia zjeździliśmy z pół Chicago w poszukiwaniu firmowego silikonowego żwirku. Wszystko dla tego, że kot nie umiał korzystać z kuwety, gdy był tam jakikolwiek inny. Pięciolitrowe opakowanie żwirku wystarczało na dzień, po czym ten zużyty jednodniowy żwirek był wyrzucany i potrzebne było kolejne opakowanie i tak dzień po dniu. Dlatego z Jeremiem kupowaliśmy zawsze około czternastu opakowań, żeby w razie czego był zapas.

Codziennie około godziny 13.00 Patrycja wychodziła z Zorrem na godzinny spacer po ogrodzie. Musiała go wtedy pilnować jak oka w głowie, żeby czasem nie uciekł. – Zdecydowanym ułatwieniem mojego zadania był nadwaga kota. Jakby to zależało od niego na pewno by się położył i spał, a nie chodził bez sensu i sapał, no ale to państwo decydowali, że o konkretnej godzinie ich ulubieniec musi mieć aktywność ruchową.

W ciągu dnia kot miał prawo do swoich przyjemności i małych przekąsek, uwielbiał chrupać suchą karmę, popijając ją przegotowaną i wystudzoną firmową wodą mineralną, której nie powstydzą się gwiazdy filmowe z Hollywood. Godzinę po każdym posiłku dostawał miseczkę lekko ciepłego, specjalnie zmodyfikowanego mleka, ze zmniejszoną ilością laktozy, żeby uniknąć niestrawności.

Na 14.00 był gotowy dla Zorra obiad. - Zazwyczaj była to ryba gotowana na parze, ewentualnie duszona w jakimś sosie, cielęcina, wołowina, zdarzała się również odpowiednio doprawiona dziczyzna i tradycyjnie drób. Nieraz  jak czułam zapach tego co przynosi kucharka, miałam ochotę zabrać kotu tą miseczkę, schować się gdzieś w kącie i rozkoszować podniebienie.

Kiedyś w tajemnicy Mary zdradziła Patrycji, że kot jest żywiony zgodnie ze ścisłymi zaleceniami dietetyka i że kiedyś był jeszcze grubszy. Gdy powoli zaczął zrzucać nadwagę jego posiłki opierały się na właściwie zbilansowanych składnikach, takich jak: błonnik, tauryna, żelazo, wapń, cynk, beta karoten, witaminy C i E, oraz proteiny. Dodała jeszcze, że ona też musiała zdawać test, z umiejętności odpowiedniego gotowania i doprawiania posiłków dla Zorra, aby były one zdrowe i bogate w minerały.

Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić tego, że kiedyś był większy. Ale żeby nie zwariować do reszty postanowiłam nie wnikać, nie analizować i nie oceniać zachowania moich pracodawców względem ich pupila. Oni płacą, ja wykonuję tylko swoje obowiązki i tyle.

Trzeba jednak przyznać, że na amerykańskich chlebodawców Patrycja powodów do narzekań nie miała. Weekendy miała wolne i to od nie zależało jak spędzi wtedy czas. Jeremie był do jej dyspozycji, miał ją zawozić dokładnie tam gdzie chciała. Relaksowała się na zwiedzaniu Chicago i zakupach. Kiedy tylko miała ochotę, oczywiście poza czasem który zarezerwowany był dla Zorra, mogła do woli korzystać z dobrodziejstw posiadłości: stadniny koni, basenu, sauny, siłowni, kortu tenisowego.

Przez długi czas nie mogłam zrozumieć dlaczego to urocze, acz ekscentryczne małżeństwo tak dba o kota. Łatwiej by mi było, gdybym chociaż wiedziała, że Zorro jest znanym kocim aktorem i na koncie ma nie jedną rolę. Moją ciekawość zaspokoił ogrodnik. Opowiedział mi kiedyś, że zwierzę było ukochaną maskotką dzieci państwa, które zgięły w wypadku. Po ich śmierci państwo, zaczęli – i tu zabrzmi filmowo – wyobrażać sobie, że każde zachowanie Zorra coś oznacza. Podobno moja pracodawczyni była bliska załamania nerwowego kiedy kot pewnego dnia, w jakiś miesiąc po wypadku przyniósł w ząbkach jedną z zabawek córki. Od tego momentu, państwo święcie przekonani o tym, że dzieci komunikują się z nimi przez kota, zaczęli go stawiać zwierzę na piedestale i poświęcać mu dużo uwagi.

Wysłuchanie tej historii na pewno w jakiś sposób rzuciło nieco inne światło na zachowanie małżeństwa, wyjaśniła się ogromna liczba zabawek kota, jego gigantyczny pokój i królewskie łoże. Patrycji wydawało się, że pracodawcy ją polubili, dlatego zaczęła się zastanawiać nad przylotem do Stanów za rok gdyby opiekunka stała opiekunka kota znowu chciała wyjechać na wakacje. Pomysł ten szybko okazał się jednak nierealnym. Kilka dni przed moim powrotem do Polski, Zorro miał małe niestrawności.

Weterynarz na wizycie domowej postawił diagnozę, że albo coś mu zaszkodziło, albo ktoś go trochę prze gniótł. A, że był to akurat dzień, że ja go czesałam, więc padło na mnie. Państwo nie wydawali się bardzo źli na mnie, ale miałam krótki wykład, że jestem nieodpowiedzialna i, że zawiedli się na mnie akurat w momencie kiedy zaczynali mi ufać. I tak moje plany o pracy tutaj za rok, legły w gruzach. Może dobrze, że tak się to potoczyło.

Po powrocie do Polski dziewczyna jeszcze długo była w szoku, kiedy opowiadała znajomym czym się zajmowała w Stanach, myśleli, że robi sobie z nich żarty.

Powodów do narzekań mieć nie mogę. Byłam bardzo dobrze traktowana, zarobiłam równowartość dwudziestu tysięcy złotych. Tylko moja kondycja fizyczna trochę osłabła.

Copyright © Studium Dziennikarskie 2007 - 2008
Studium Dziennikarskie |Akademia Pedagogiczna |Strona główna | Archiwum Studium@WWW | Redakcja