Krystyna Dull
I tak się zaczęła taka dzika targowica...
Słowacy dwa razy w tygodniu nawiedzają nowotarski jarmark kilkunastotysięcznym tłumem. Jeszcze przed zniesieniem kontroli na granicach na przejściu granicznym w Chyżnem tworzyły się długie kolejki oczekujących na odprawę. Zdarzały się soboty, gdy podhalańskie granice przekraczało 20 tys. Słowaków. Rocznie - nawet ponad 4 mln osób.
Co gorliwsi przyjeżdżają już w środę wieczór. Trzeba przecież zająć najlepsze miejsca. Choć starzy handlarze mają swe stałe budy od lat, lepiej nie ryzykować. Jeszcze jacy nowi z Jabłonki przyjadą i panoszyć się będą. Nie z nimi takie numery. Spóźnialskim przypadają najgorsze punkty - gdzieś pod mostem na Białym Dunajcu. Klient też wie, gdzie kogo szukać, więc lepiej go nie drażnić. Jeszcze by gdzie indziej kupił.
Wystarczy zaparkować w pobliżu budy. Reszta już widzi, że jest, że przyjechał i nie ma co liczyć na zajęcie jego miejsca. Przybycie dzień wcześniej ma też inne plusy. Otóż można iść do baru "U Jaśka" lub "Rumcajsa", spokojnie napić się piwa, poopowiadać, co tam się przez tydzień działo. "Na kontakty ni ma cosu" - mówi jeden. W czasie targu każdy patrzy tylko, jak by tu zarobić. Pogadać też nie ma jak, bo gwar i towaru pilnować trzeba. A wieczorem - to co innego. Jak się tacy z właścicielem lokalu umówią, to i do późna zostać można. A ten nie wygoni. I pić można, ile dusza zapragnie, byleby tylko do rana wytrzeźwieć.
O czwartej rano można się już zacząć rozkładać
Jeszcze przed wschodem słońca słychać pobrzękiwanie metalowych rurek. Niebieskie budy ufundowane przez miasto już dawno utraciły swą pierwotną świetność. Bo takie stoisko nie musi być estetyczne, ale funkcjonalne. Przede wszystkim towar ma być widoczny. A reszta nie ma znaczenia. Tak więc powstają w oka mgnieniu obskurne konstrukcje z szarej dykty, kartonów, płyt pilśniowych - byleby tylko stało i dobrze służyło. Do tego dochodzą wszelakiego rodzaju sznurki i linki porozciągane między budami. Ledwo widoczna żyłka się znajdzie, guma do skakania, a nawet porwana w paski kwiecista podomka. To wszystko stanowi tylko nagi szkielet. Jeszcze przykryć boki plandeką czy folią malarską i buda jak się patrzy! Co bogatsi handlarze to nawet półki czy przebieralnie mają. To jest dopiero luksus!
Nie brakuje też stoisk biedniejszych. Różnica widoczna gołym okiem. Zazwyczaj stanowi je łóżko polowe, na którym rzędami rozłożone są towary. To bardziej mobilna wersja. Czasami za stoisko służy stolik czy taboret z tekturowym pudełkiem - a w nim cały dobytek handlarza. Kilka sztuk. Jak zacznie padać, to koniec! Nie ma parasola, to do kogoś z budą iść trzeba. Może pozwoli pod folią przeczekać. Ci biedniejsi handlarze muszą trzymać z tymi z budą. Dobrze jest mieć za sobą kogoś silniejszego. Bo i obroni, pomoże, jak trzeba, i stoiska przypilnuje. Zazwyczaj też miejsce przytrzyma. Jak się późno przyjedzie, to różnie może być.
Choć klientów wciąż mało, czas najwyższy zacząć wystawiać towar. To też trzeba wiedzieć, jak. Wiadomo, że towar ma być widoczny. Widoczny bardziej, niż towar handlarza obok. Należy przede wszystkim wystawić to, co się sprzedaje. Ale też to, co się sprzedawać nie chce, termin ważności krótki lub minął, z mody wyszło, nie przyjęło się. Zasada jest taka, że każdy towar znajdzie swego nabywcę. I to bez wyjątków.
Część handlarzy wystawia to, co ma. Niewiele tego i nie ma co eksponować. Zasada, by być widocznym nie działa i trzeba gadaniem nadrabiać. A jak się ma gadane, to wszystko się sprzeda. Co innego pany z budą. Oni to towary polskie i importowane mają. Nic nie muszą robić, tylko stoiska doglądać i kasę liczyć. Stoją dumnie, a klienci sami przychodzą. Nikt ich nie musi naganiać. A jak wokół stoiska tłum, to wiadomo, że jest o co się bić. Pany ręce zacierają - interes się kręci. "Te, biznesmeny, taaa...Do pracy! Hehe... rodacy!" - nawołuje jeden, widocznie zadowolony. Jest z czego się cieszyć. Jak targ dobry będzie, to dwa takie dni w tygodniu, jarmark w Jabłonce i nie trzeba więcej pracować. A właśnie o to chodzi. Nikt nie lubi harować.
Nowy Targ handlem stał od wieków
Prawo jednego jarmarku dorocznego na św. Katarzynę - patronkę miasta już w 1346 roku nadał król Kazimierz Wielki. "My, Kazimierz z bożej łaski król polski (...) zezwoliliśmy i nakazaliśmy (...) osadzić miasto na prawie niemieckim magdeburskim między rzekami zwanymi Biały i Czarny Dunajec, którego imię będzie Nowy Targ.(...)Ponadto nadajemy rzeczonemu miastu naszemu jarmark raz do roku na świętej Katarzyny dziewicy na przeciąg ośmiu dni, na który wolno będzie przybywać wszystkim bez żadnej opłaty cła i przez osiem dni dowolnie handlować" - pisał władca w przywileju lokacyjnym z 22 czerwca 1346 roku.
Już w I połowie XIV stulecia nowotarski handel miał wymiar międzynarodowy. Przez miasto bowiem biegła droga, którą kupcy wozili sól z żup bocheńskich za południową granicą Polski i dalej na Węgry. Jednakże dopiero w roku 1478 król Kazimierz Jagiellończyk zezwolił na odbywanie jarmarków w każdy czwartek. Co istotne, w roku 1533 król Zygmunt II zakazał kupcom i woźnicom omijać Nowy Targ. Nieposzanowanie prawa drogi - czyli zobowiązania kupców do zachowania wyznaczonego szlaku przez miasto, skutkować mogło utratą towarów. Sprzedawane wówczas towary wyraźnie różniły się od nam współczesnych. Mało kto obecnie handluje solą, ołowiem, winem, śledziami, tytoniem, wołami czy drewnem - choć i takie ewenementy się zdarzają.
W wieku XVII miasto miało już prawo do 12 jarmarków rocznie. Oprócz kilkudniowego "jarmarkowania" kilka razy w roku odbywały się również targi cotygodniowe - w każdy czwartek, a od 1523 roku - w każdą sobotę.
O mieście w I Rzeczpospolitej pisał Stanisław Czajka: "Otwarcie dni jarmarcznych było zazwyczaj uroczyste. Podczas ich trwania przeważał handel hurtowy. Na ten czas zawieszano monopolistyczne przywileje miasta. Sprzyjało to napływowi kupców z odległych miast, w tym także z zagranicy".
W czasach monarchii austriackiej Nowy Targ miał już prawo do 15 dużych jarmarków rocznie. Równolegle odbywały się cotygodniowe targi w soboty. Handlowano głównie płótnem, winem, przędzą, bydłem, lnem, drzewem, wódką, skórami, pierzem, ptactwem i nabiałem. Coraz silniejsza stawała się też konkurencja w postaci targów w przygranicznych miastach węgierskich i spiskich.
Kupcom wyprawiającym się z Nowego Targu na Uhersko czy Słowację w XVII i XVIII wieku pewnie nawet na myśl nie przyszło, że w przyszłości to Słowacy dwa razy w tygodniu będą nawiedzali tutejszy jarmark kilkunastotysięcznym tłumem. Jeszcze przed zniesieniem kontroli na granicach na przejściu granicznym w Chyżnem tworzyły się długie kolejki oczekujących na odprawę. Zdarzały się soboty, gdy podhalańskie granice przekraczało 20 tys. Słowaków. Rocznie - nawet ponad 4 mln osób.
To właśnie Słowacy stanowią około 80% klientów na nowotarskiej targowicy.
"Sama Slowacz" - jak sami przyznają. Najazd słowackich autokarów i samochodów rozpoczyna się około godziny piątej rano. Już wtedy ciężko jest przejechać przez miasto. Każdy chce być pierwszy - póki jeszcze towary nie przebrane. Na początku się pozera. Trzeba wyłowić najnowsze trendy w modzie, porównać ceny, zobaczyć, gdzie co można znaleźć. A nuż okaże się, że baliczek krówek tu za 40 koron, a tam za 35. A to już duża różnica. Bo często wioska wyprawia takich dwóch, bo taniej, by całą wieś od razu okupili. Mają listę: 40 baliczków krówek, 30 herbatek granulowanych Ecoland - różne smaki, Cappuccino w proszku - 50 opakowań. I wtedy to trzeba pochodzić. Handlarze robią AKCJE. Jeden baliczek - 25 koron, 5 baliczków - 100 koron. Akcia akcii nie równa. Trzeba umieć rachować. To byle kogo lepiej na jarmark nie posyłać, bo jeszcze będzie się stratnym.
Targować też się trzeba nauczyć. Dobry handlarz mówi wyższą cenę, bo wie, że się będą z nim targować. A jak nie będą to więcej zarobi. Są tacy, co się boją, wstydzą. To przeważnie miastowi, oni już się wykłócać nie będą. Handlarz gbur też się trafi, co nie targuje się nigdy. Z takim nie ma dyskusji. Cena jest, widać jaka, a jak się nie podoba, to nie kupować. I wara.
Ruch nie zaczyna się od razu. Rozłożysz towar i czekaj na klienta. To cisza przed burzą. Czas, by zamienić słowo z innymi i zjeść śniadanie przy budzie z gastronomią. A jak się zna tych od jedzenia, to i herbatkę z prądem się dostanie. I już cieplej. Człowiek naraz jakiś weselszy i ochota do pracy się pojawia. Rumieńce kraszą lica i humor dopisuje. Ktoś jakimś rubasznym żartem rzuci. Byle z podtekstem, bo poświntuszyć gdzie, jak nie na targu. Jeden woła: "Eee, Jasiek już z jakąś młodszą zawinął się do kibla!" - słychać nutę zazdrości w jego głosie. Reszta się śmieje. Ten to ma szczęście. Nie ważne, czy piękna, byle młoda i chętna była. A jak okazja jest, to kto by nie skorzystał?
Picie daje się we znaki. Pasuje skorzystać z toalety. Ale jak, skoro w "toi-toi-u" Jasiek z tą młodą, do reszty kolejka i jeszcze złotówkę trzeba zapłacić? Tutaj sami swoi - kto by się krępował? "Panie, lej pan na zadku" - woła jeden. Cóż z tego, że na "zadku" ze stoiska nic nie widać, skoro za budą ogrodzony dom prywatny? Starsza pani parzy w kuchni kawę i mówi do męża: "Patrz, kochanie, kolejny biznesmen nam tu swój interes wystawia...".
Obecnie stoiska rozstawione są w sposób nader dowolny i chaotyczny
Trudno jest dokładnie sprecyzować miejsce targu. To głównie lewy brzeg Białego Dunajca i okoliczne ulice - św. Doroty, Waksmundzka oraz tzw. targ maślany przy nowotarskim I Liceum. Mniej więcej po środku targowicy właściwej z metalowymi budami znajduje się ogrodzony plac, na którym, prócz jarmarków, ma miejsce również niedzielna giełda.
Niegdyś targi odbywały się na Rynku. Jeszcze przed wojną. Handlarze rozkładali się wzdłuż drogi, która biegła od Poczty Głównej do ulicy Kolejowej, północną stroną omijając ratusz. Po wojnie, początkowo tak jak wcześniej, handlowano na Rynku, następnie przeniesiono jarmarki w okolice parku i starej elektrowni.
W miejscu, gdzie obecnie znajduje się targowica właściwa, kiedyś były pola uprawne i szeregowo budowane stodoły. Rolnicy nowotarscy, nie mogąc pomieścić płodów rolnych w podwórzowych stodołach, składowali je właśnie w owych barakach. Tymczasem w czasach PRL-u postanowiono w końcu urządzić - jak na owe czasy- targ z prawdziwego zdarzenia. Stodoły zburzono i w tym miejscu powstał wybetonowany plac targowy, obmurowany, z bramami wejściowymi i z wbudowanymi w mury stoiskami.
Za komuny handlowano wszystkim. Choć nie każdy o tym wiedział. Głównie produktami rolnymi. Nie było ograniczeń. Zaś konfekcji nie rozpowszechniano tak, jak dzisiaj. Jak już zaczęły przychodzić paczki z Ameryki, rozpoczął się handel towarami przysyłanymi. Głównie to była kawa, herbata, ubrania, a przede wszystkim chustki na głowę. Te to miały wzięcie. Nikt handlarzy za te towary raczej nie ścigał. Dopiero, gdy kobiety zaczęły gotować gołąbki i je sprzedawać, to pojawił się problem. To już było nielegalne. Podobnie z towarami przemycanymi z Czechosłowacji. Jeśli ktoś miał czechosłowackie rzeczy, trzeba było się kryć.
Po upadku komunizmu pozwolono na handel obwoźny
Targ odbywał się jedynie we czwartki. Początkowo sprzedawano tylko na placu targowym, ale ponieważ popularność targu wzrastała i handlarzy przybywało, zaczęto się rozkładać także wzdłuż dróg i na polach, niszcząc płody rolne. Z czasem handlarze zaczęli płacić rolnikom, ci zaś zrezygnowali z uprawy na tych terenach.
Teraz ten handel jest bardziej swobodny, częstsze są też kontrole. "Bo jak tę komunę trafiło, to handel stał się taki dziki - wyjaśnia mieszkanka okolic targowicy - wtedy kto miał jakąś smykałkę do handlu, to sprzedawał byle co". I tak się zaczęła taka dzika targowica.
W okresie transformacji coraz bardziej rozwijał się tu handel. Przyjeżdżali Ukraińcy, Rosjanie. Po pewnym czasie targi rozszerzono na soboty, ze względu na Słowaków. Tak też zostało. Kilka lat temu władze miejskie postawiły na targowisku wielką tablicę z napisem: "Witajcie bracia Słowacy!" Dzisiaj gdzieś się ona zawieruszyła.
Bo też czasy są inne. Kiedyś to się lepiej zarabiało, teraz ciężko coś sprzedać. "Mom śtyry działalności, żeby żyć. Przy jednej by zdechnął. ZUS zabije. ZUS to trza powiesić. Taaa, to jest następna banda. Na Słowacji przecież niskie ZUS-y. A u nos jest tragedia!" - żali się Stanisław, rolnik z Białego Dunajca. Od 1991 r. handluje tylko częściami do traktorów. "I nic nie zmieniom. - mówi - Ino żonę. Mom już drugą. Na pierwszej siem zawiódł. A do drugiej siem wepchoł. Na razie bez zawodu. Ot, takie życie".
Do handlu trzeba mieć smykałkę
Bez tego długo się nie pociągnie. Handlarze to przeważnie osoby z wykształceniem podstawowym lub średnim. Rzadziej z wyższym. Jarmarki są dla nich dodatkowym źródłem dochodu. Czasami też jedynym. Póki się domu nie ukończy, mieszkania nie wyremontuje, samochodu nie kupi. Ale są też handlarze zawodowi. Ci, co wsiąkli. Dla nich to jedyna praca. Jedyna opłacalna i jedyna wykonywana. Pytam jednego, co myśli... "Nic nie myślę. Im będę więcej myśleć, to będzie gorzej. Tak ino myślę, by ino zarobić. - mówi - Jo ukońcyłek jeno dwie klasy, to nie za bardzo. Powiem co głupiego, a potem się będę wstydził".
Jest rolnikiem z Ludźmierza. Sprzedaje domowej roboty oscypki. "Jakie oscypki?! To już nie są oscypki, a przetwory mleczne. To się już tak nie nazywa. Nie wiadomo, co nazwać oscypek, a co syr. - tłumaczy - Syrki przez żonę robione. Sami doimy, sami wyrobiomy. To jest stary dawny zwyczaj".
Ponad 80 % obrotu na targu odbywa się w koronach. Polak Polakowi za herbatę płaci obcą walutą. Jednakże wystarczy wejść do najbliższego sklepu, a tam już koron nie przyjmują. Podobnie jest z językiem - to słowacki króluje. Polacy najczęściej używają mieszaniny gwary góralskiej z językiem słowackim.
- "Korbacze? Kolko?" - pyta Słowaczka.
- "Trisat koron. Tri kuski - deväťdesiatt .Możecie zabrać maluśkiego i będzie sto koron".
- "Dobre. Bierem".
Stary góral nie ma problemów z dogadaniem się. Język słowacki jest wszechobecny i każdy, kto choć kilka razy był na targu, zrozumie podstawowe zwroty.
Około południa jarmarczny ruch powoli rzednie
Co bardziej obrotni już do domu nawrócili. Nowotarskimi Alejami 1000-lecia ciągnie się sznur samochodów, zapchanych towarami aż po brzegi. W zależności od sezonu - choinka na dachu, narty, meblościanka, pierzyny...Czego dusza zapragnie. Wygląda na to, że już zadowoleni, głód konsumpcyjny nasycony. A figa. Jak mówią handlarze: "Słowacy to studnia bez dna, wrócą tu jak nie za tydzień, to za dwa".
Po odparciu największego szturmu chwila wytchnienia dla sprzedających. Człowiek zmęczony, głodny, a tu jeszcze ze dwie godziny trzeba porobić. Budka z jedzeniem staje się miejscem spotkań towarzyskich. A że zazwyczaj w różnych punktach się handlowało, to dużo ludzi się zna. Jest z kim słowo zamienić. Co wybredniejsi jadają "U Rumcajsa". Lokal ten już od lat słynie z dobrej, domowej kuchni. W budzie z jedzeniem nie ma takiego wyboru. Rozmrażane hamburgery, hot-dogi, frytki o ostrym zapachu przesmażonego oleju nie wyglądają zbyt apetycznie. Ale za to jak smakują! Niebo w gębie! Po kilkugodzinnej harówie i paru głębszych nikt wybrzydzać nie będzie. Jak to mówią: "Wszystko jest dobre, ino panowie nie wiedzą, co dobre!".
Minęła dwunasta. Można już powoli schodzić z cen
Jak handlarz dobrze zarobił, to z ceny chętniej ustępuje. Gdy zaś targ był słaby, to nie ma co liczyć na upusty. Jeszcze skląć potrafi. Najlepsze jarmarki są po 10. każdego miesiąca. To popularny na Słowacji termin wypłaty. Pieniądze są, należy je wydać. A gdzie indziej, jak nie w Nowym Targu? Tu kupić można wszystko. Oryginalne, bo jarmarczne. Kurtki adidasowe prosto z Chin, zagraniczne. Paradne spodnie z napisem SEXY BABE. A co? Niech wiedzą. Bo jak nie widzieli, że takie sexy babe, to teraz przeczytają i już wiadomo. Że sexy i że babe. I fajnie brzmi. A jak się uda, to można nawet perfumy Channel’a dostać. Takiej już nikt nie podskoczy. Paradna, że hej. Od razu widać, że z jarmarkiem obcykana.
Klienci nie patrzą na jakość. Najważniejsza jest cena. Byle jak najwięcej za jak najmniej. Kupisz więcej, niż zamierzałeś, to wiesz, że zakupy były udane. Wiesz, żeś sprytny i smykałkę masz. Teraz tylko myśl, jak to wszystko wraz z żoną i dziećmi do auta zapakować. A to już nie lada wyzwanie.
Mimo napływu tanich towarów chińskich, wciąż są dostępne tradycyjne wyroby góralskie. Zazwyczaj to te najmniejsze stoiska, gdzie gaździnki sprzedają za parę złotych domowej roboty oscypki, korbacze, bundz czy kwieciste chustki i kierpce.
Niektórzy wrośli już w targ. To ludzie jarmarku. Bez handlu żyć nie mogą. Jarmark stał się częścią ich codzienności, określa ich egzystencję.
Nie mają swoich bud czy stoisk. Ba, nawet stołu czy łóżek polowych. Najczęściej cały ich jarmarczny dobytek stanowi taboret i tekturowe pudło z marną zawartością na sprzedaż. Sprzedają byle co. Byleby stać i handlarzem się nazywać. Zapamiętale wierzą w świętą zasadę, że każdy towar znajdzie swojego nabywcę. I czekają nań z nabożeństwem, pretensjonalnym tonem nawołując: "Bardzo proszę! Komu, komu? Bo idę do domu!". Potem znów wzrok utkwiony w przestrzeń. Ich profesje są różne. Jedno je łączy - na ogół to zawody wymarłe. I cóż człowiekowi pozostaje? Taboret, brudny karton, kilka tandetnych zabawek do sprzedania. I tak latami.
Oni też przeczuwają, że nadchodzi zmiana. Nie taka zwykła, codzienna, ale raczej pewien zwrot. Mała rewolucja. Ich świat odchodzi w zapomnienie. Panują dość dekadenckie nastroje. "Teraz idzie kryzys - mówi jeden rolnik - plajta grozi, świat się zmienia, rolnictwo siada i koniec". Jarmark powoli upada. Jest coraz mniej handlujących i coraz mniej Rosjan. Ci to mają nosa do interesu. Jak się wynoszą, to wiadomo, że źle się dzieje. Kiedyś to ich tu było pełno. Teraz niewielu już zostało. Tylko ci, co tu rodziny założyli i osiedli. Igor dentysta, Jura, Slawek, Swietia, ta Ukrainka, co po towar na granicę jeździ... Za to przyjechali Azjaci - skąd oni te towary biorą, nie wiadomo, lecz interes im się kręci. Początkowo ludzie do nich nieufni byli, ale pierwsze lody już przełamane. Bo tanio, duży wybór, a i potargować się można.
Nowotarżanie dzielą się na tych, co targ lubią i na tych, co nie lubią. Ci pierwsi są stałymi bywalcami i klientami jarmarku. Zaopatrują się tu nie tylko w ubrania i kosmetyki, ale również w warzywa, owoce, a nawet meble i sprzęt AGD. Wśród tej drugiej grupy są najczęściej ludzie młodzi i okoliczni mieszkańcy. Dla nich targ jest po prostu uciążliwy.
Dzień targowy chyli się ku końcowi
Jest druga po południu. Handlarze powoli chowają towar - to, co zostało po szturmie klientów. Ostatnie grupy Słowaków krążą między pustoszejącymi straganami. Autokary już odjechały. PKS uruchomił kilka połączeń ze Słowacją. Tylko w czwartki i soboty. W inne dni nie ma kto jeździć.
Godzina druga to również czas liczenia kasy. Mniejsi handlarze się kryją. Nie dość, że mało, to jeszcze ktoś ukraść może. Ci z budą przeciwnie. Banknoty śmigają między palcami. Tysiąc, dwa, trzy, cztery... Im więcej, tym bardziej na widoku. Niech widzą, że handlarz, jak się patrzy!
Korony należy wymienić. Na targu kantor sam do ciebie przyjdzie. Każdy ma swojego umówionego. Nie trzeba go prosić. Sam przyjdzie i dobrą cenę da. Pieniądze wymienione, to jeszcze tylko dykty ze stoiska poskładać i kolejny dzień z głowy. Pora wracać do domu.
Targowica pustoszeje
Ostatnie samochody pośpiesznie przemykają między budami. Robi się cicho. Po porannym tłumie jarmarcznym pozostały tylko śmieci. Wszechobecne. I ostry zapach moczu przy płotach. Nagi szkielet jarmarczny świeci pustką. Odpoczywa. Już za kilka dni spektakl rozegra się na nowo. A potem następny raz, i następny...