Maria Bernardy
Być na topie
"Po drodze słońce gdzieś się skryło, nadeszła moda na niemiłość..."- śpiewa lekko jazzowo i słodko nasza Ewa Bem, całkiem jakby przecząc temu co śpiewa. A śpiewa nader prawdziwie, niestety. Ilekroć siedzę w gronie większej, a nawet niekoniecznie dużej grupie ludzi, tylekroć słyszę sakramentalne stwierdzenie: jestem tak zapracowany, że nie mam czasu na życie prywatne. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić codzienne wychodzenie do pracy człowieka, który takowego życia nie posiada. Trudno mi sobie w ogóle przyswoić tezę, że życie prywatne wymaga czasu. Coś mi się wydaje, że tak najprościej wytłumaczyć sobie po prostu brak zainteresowań, pasji i zaangażowania w coś, co nie jest nam arbitralnie narzucone.
Sądy takie, jakkolwiek słuszne, wypowiada się tonem pełnym powagi i dumy pomieszanej z cynizmem rzecz jasna, kojarzącym mi się tylko z samoudręczeniem, na które nota bene osoba taka sama się skazuje. Współczesny pracoholik to w najłagodniejszym przypadku delikwent z żołądkiem skręconym jak spirala, albo przyszły pacjent innych placówek uzdrowiskowych. Nie mówiąc już o przemyśle farmaceutycznym.
Tocząc debaty na tak poważne tematy, niezmiernie trzeba się starać, by nie wyglądać głupkowato, broń Boże uśmiechać się, bo tytan gotów wytknąć nam nieróbstwo
i obskurantyzm. Oczywiście, jeśli wcześniej nie padnie twarzą na najbliższy blat, który
z zapamiętaniem będzie hołubił przez najbliższe godziny.
Takie sformułowania padają od co drugiej osoby, która w weekendowy wieczór sączy sporą dawkę alkoholu, tylko po to, aby zapomnieć o tym, że dużo pracuje, a w konsekwencji o samotności i własnej nieporadności. (Byle by nie trzeba później zapominać, że za dużo się pije). Bo najłatwiej powiedzieć, że czasy mamy takie i musimy gonić co sił w nogach za pieniądzem. No właśnie, musimy. Czy aby na pewno? Czy kolejny tysiąc na koncie zaspokoi nasze pragnienia, czy tylko niezdrową chęć posiadania? Nauczyliśmy się już nie biec, ale gonić do przodu, zdobywać coraz więcej, gubiąc gdzieś po drodze samych siebie. Staliśmy się maszynami, które produkują bez opamiętania często nawet nie wiedząc co i po co. Chociaż bezcelowość może by się czasem przydała w tym spraktycyzowanym nadmiernie świecie. Na przykład, gdyby taki zapracowany osobnik poszedł sobie połazić tak bez celu, po prostu zedrzeć buty na bezsensownym snuciu się po mieście. Najlepiej bez aktówki
i okularów. (Co by to było, gdyby dyrektor banku wyszedł nagle boso na trawkę, pospacerować?) Albo gdyby zaczął uczyć się języka chińskiego, aby jako zwolennik chińskiej kuchni, móc czytać przepisy w oryginale. Przysługuje mu wtedy obowiązkowo dwa dni wolnego; co za rozkosz pysznić się na własnym balkonie - cóż, że miejskim - z nowo poznawanej chińszczyzny; może być japońszczyzna, jak to woli.
Najważniejsze, że nasza samoocena i miłość własna wystrzeliwuje w górę jak pocisk. Nie potrzeba do tego garnituru od Versace, okularów od Gabanna i butów od Gucciego. Można być szczęśliwym w samych skarpetkach, można pozwolić sobie na luz, który uszczęśliwi nie tylko nas samych, ale i tych, z którymi pochłaniamy hektolitry błogodajnych płynów. A w końcu, kiedy przestaniemy narzekać na okrutny los, który sami sobie gwarantujemy i czasy, które kreujemy, zaciekawimy kogoś swoją pasją, drzemiącą pod stertą niepotrzebnych przyzwyczajeń.
Jeden z wielkich pisarzy, T. J. Taylor Orwell, bojący się panicznie zniewolenia, podobnie zresztą jak jego ulubieniec Joseph Conrad, powtarzał, że człowiek powinien być zawsze wierny swojej naturze. To zdanie powtarzam sobie, ilekroć otworzę rano oczy, ilekroć wychodzę z domu, wchodzę do urzędu, zdobywam nową pracę - bądź wierny sobie; przyklejone mam to hasło do obu swoich półkul myślowych. Jeśli zatracimy to, co mamy najcenniejszego, czyli najpiękniejsze egoistyczne "ja", jeśli damy się zniewolić, będziemy zniewalać, będziemy żyć w zniewoleniu; Wielki Brat zatriumfuje na kolejne dekady.
Po tylu latach rozbiorów, ideologicznych zniewoleń nauczmy się w końcu szanować swoją wolność, nie ulegajmy pseudoautorytetom wykrzykującym do nas z ambon, sejmowych kuluarów, szkolnych biurek. Nie dajmy sobie wchodzić na głowę szefom wielkich korporacji, nie dajmy się ogłupiać reklamom. Nasza godność to jedyne, co zostało nam cennego w kraju targanym polityczną chorobą. No i zakochujmy się oczywiście, "kiedy brzozowe liście jeszcze nie takie zielone, jeszcze onieśmielone" - jak pisał nasz uległy socrealistycznie poeta - "a już kładą się na ziemię".