Studium@WWW

Gazeta internetowa słuchaczy Studium Dziennikarskiego
przy Akademii Pedagogicznej w Krakowie
Wydanie 2006/2007

      Studium       Akademia
 

Felieton

Wywiad

Reportaż

 

Publikacje prasowe

Publikacje radiowe

 

 

 

 

Pozostałe teksty tego działu

Dorota Kowalewska

Taizé! Ach, ta mała wioska!

Kanony z Taizé znałam od dawna, często w kościele organista grał krótkie i raczej proste utwory, łatwo wpadające w ucho. W kilku śpiewnikach katolickich przy zapisie nutowym widziałam "muzyka: Taizé". Nie dochodziłam, co to znaczy. Ot, mówiło się "kanon z Taizé" i tyle.

O samej wspólnocie pierwszy raz usłyszałam kilka lat temu. Zaproponowano mi uczestnictwo w Europejskim Spotkaniu Młodych (ESM) w Budapeszcie. Wyjazd nie był drogi, nawet jak na studencką kieszeń, a perspektywa spędzenia kilku dni w stolicy Węgier - bardzo kusząca.

Nasz autokar zajechał do Budapesztu po południu 28 grudnia 2001r., na jeden z parkingów wypełniony ogromną ilością ludzi i innych pojazdów. Ktoś już nas oczekiwał, przywitał, poprowadził do wielkiej hali, gdzie kolejne osoby mówiły nam o spotkaniu, o parafiach gdzie zostaniemy odesłani na nocleg, o udziale w kosztach, etc. Dosyć sprawna organizacja. Z mapkami, kartą na wszystkie środki komunikacji miejskiej i podmiejskiej pojechaliśmy na wskazany adres. Już od przystanku prowadziły nas oznaczenia "Taizé".

W parafii powitali nas kolejni ludzie i pozwolili wybrać gdzie chcemy pozostać przez najbliższe pięć dni - w szkole, gdzie kierowano część młodych różnych narodowości, czy też w domu kogoś z tutejszych mieszkańców. Trafiłam do domu. Młode małżeństwo - Melinda i Wincent przyjęli nas - dwie studentki, z otwartym sercem. Pozostawiłyśmy bagaże i skierowałyśmy się do centrum miasta - na pierwszą wspólną modlitwę.

Wrażenie było szokujące. Ogromna hala wypełniona ludźmi, podzielona na sektory językowe - polski, czeski, słowacki, niemiecki, szwedzki, portugalski, hiszpański, włoski itd. Na podłodze siedzieli młodzi - na karimatach, kurtkach, plecakach, na czym się dało.

Panował ogólny rozgardiasz, pomimo prób uciszenia podejmowanych przez porządkowych. Ciągle ktoś wchodził, wychodził, przechodził, siadał, wstawał, rozmawiał, kaszlał... Brak ciszy, spokoju, trudności w skupieniu się.

Spojrzałam w kierunku ołtarza. Zupełnie inny niż w polskich kościołach, dużo pomarańczowego płótna spływającego z sufitu do podłogi, różne ikony, świece. I wszechogarniająca muzyka: różne instrumenty akompaniujące scholi śpiewającej w czterogłosie. Proste utwory, krótkie słowa powtarzane wielokrotnie, łatwe do powtórzenia, kanony. Zafascynowały mnie, słuchałam... Nawet tłum ludzi wokół przestał mi przeszkadzać...

Pielgrzymka przez Ziemię

Typowe ESM rozpoczyna się 28 grudnia i trwa do 1 stycznia nowego roku. Wiele miast europejskich gościło już braci z Taizé w tych dniach, np.: Londyn, Praga, Wiedeń, Paryż, Budapeszt, Barcelona, Hamburg, Mediolan. Polacy również gościli braci na ESM - w Warszawie w 2002/2003 r. i dwukrotnie we Wrocławiu w 1989/1990 i 1995/1996r.

Specyfika każdego miejsca jest różna, w zależności czy jest to kraj katolicki, protestancki, ateistyczny, bogaty, czy biedny. Brat Marek, Polak, który wybrał wspólnotę jako swoją drogę życiową, zawsze z uśmiechem wspomina spotkania w Polsce: Wszystkich pielgrzymów, kilkadziesiąt tysięcy młodych, przyjęły polskie rodziny, nie było potrzeby wynajmowania dodatkowych miejsc takich jak szkoły. Po czym dodaje: Tylko w Polsce tak było.

Młodzi ludzie po przyjeździe na ESM włączeni są w życie parafii, do której ich skierowano. Codziennie rano modlitwa i spotkanie w małych międzynarodowych grupkach, gdzie uczestnicy mogą się wzajemnie poznać, poruszać tematy dla nich ważne, rozważać fragmenty listu przeora wspólnoty, kierowanego do uczestników spotkania. Teraz pisze go brat Alois. Dawniej, do 2005r. autorem był brat Roger.

Po południu pielgrzymi biorą udział w wybranych przez siebie warsztatach tematycznych. Dotyczą nie tylko problemów wiary, przyszłości Kościoła, czy solidarności narodów, ale też kultury i sztuki narodu goszczącego. Kiedyś udało mi się trafić na koncert . To było w Budapeszcie, jakiś zespół węgierski... Ale zazwyczaj za duże były kolejki, zwłaszcza na spotkaniu w Paryżu - wspomina jedna z corocznych uczestniczek Spotkań. W Zagrzebiu mogłam zobaczyć meczet i kościół prawosławny - dodaje inna - To było ciekawe doświadczenie.

Wieczór każdego dnia kończy się modlitwą. Potem większość uczestników wraca na miejsce zakwaterowania. Czasem szliśmy jeszcze małą grupką zwiedzać miasto. Przez cały czas trwania Spotkania dostrzegałam też ludzi pojawiających się tylko na posiłkach, czasem na modlitwie. Przyjechaliśmy tu pozwiedzać - słyszałam niejednokrotnie z ust młodych, albo: To taki tani Sylwester, nie chciałam przepuścić okazji. Każdy tu sam decyduje, gdzie spędzić czas.

I tak minęły cztery dni spotkania. W ostatni dzień przed wyjazdem, 31 grudnia, bierzemy udział w zabawie na koniec roku. Sylwester bez alkoholu. Głównym punktem zabawy jest Wieczór Narodów. Obecni na terenie danej parafii przedstawiciele różnych krajów mogą przedstawić "coś" z ojczystych stron, jakąś zabawę, taniec, tak by zainteresować innych. Polacy tańczą "Poloneza". Łatwo poprowadzić innych, nie trzeba znać do tego języków obcych - śmieje się Mateusz, jeden z uczestników.

Spotkanie skończyło się 1 stycznia. "Moja rodzina" pożegnała mnie uroczystym śniadaniem. Tym, którzy pozostawali w szkole, parafianie przygotowali poczęstunek. Ostatnie chwile, pożegnania, wymiany adresów, upominki. Później już tylko pakowanie i powrót do autokaru. Mamy cała torbę bułeczek na drogę, od naszej gospodyni - czule wspominają Monika z Herbertem już po pożegnaniu ze staruszką, u której nocowali. Ja z Budapesztu wyjechałam zaopatrzona w butelkę Tokaju, salami i papryczki - prezent od Melindy i Wincenta.

Plan wszystkich spotkań jest identyczny, a jednak różnią się wzajemnie. Na każdym coś nowego zapada w pamięć. Na ostatnim ESM podziwiałam Maryan - młodą Chorwatkę, której parafia przyjęła piętnastu Serbów. - Bez braci nigdy nie spotkalibyśmy Serbów .

Wojna chorwacko-serbska z lat 90-tych ubiegłego stulecia ciągle jest w pamięci ludzi. Tym większy podziw czułam dla tej młodej kobiety. - Nie oznacza to zapominania o bolesnej przeszłości - precyzował brat Alois, obecny przeor wspólnoty z Taizé -ale Ewangelia wzywa nas, by dzięki przebaczeniu wznieść się ponad pamięć i tak przerwać łańcuch utrwalanych urazów .

W tym roku to Genewa z całym regionem przylegającym do Jeziora Lemańskiego oraz pobliskie miejscowości we Francji, ugoszczą tysiące młodych ludzi z całej Europy i innych kontynentów podczas kolejnego już etapu "pielgrzymki przez Ziemię" - jak sami bracia mówią o Spotkaniu .

W drogę do Taizé

Kilka tygodni później spotykamy się w Piwnicy przy Dominikańskiej z przyjaciółmi jeżdżącymi "na Taizé". Każdy opowiada ciągle żywe wrażenia, snuje nowe plany. - Jadę na Wielkanoc do Taizé - mówi Bożena, -część drogi pociągiem, część stopem. Razem z Anią. - Nie boicie się ? - pytam.

Dziewczyny milczą, uśmiechają się lekko. - Nie mamy kasy na autobus, tak będzie taniej.

Marek też jedzie stopem. Był już wielokrotnie w Taizé, raz nawet jako permanent, czyli wolontariusz, przebywający na Wzgórzu przez dłuższy czas. Zazdroszczę im tej odwagi, pragnienia pojechania tam. Słucham opowiadań o Taizé. Miesiąc później sama decyduję się na podobny krok.

Trasa wieczornym pociągiem z Krakowa do granicy niemieckiej mija szybko. Nad ranem docieramy z koleżanką do Zgorzelca. Dostać się na autostradę nie jest łatwo. Po kilku godzinach zmęczone wracamy do punktu wyjścia. Idziemy w kierunku granicy, choć nie ma tu pozwolenia na ruch pieszych. Machamy, ktoś się nam zatrzymuje. Pół Polak, pół Niemiec jedzie do Kolonii. Ania siada z przodu, rozmawia z kierowcą, ja zasypiam na tylnim siedzeniu.

Po kilku godzinach króciutki postój. Szybka myśl w mojej głowie, czy możemy odejść od auta, zostawiając w nim plecaki? Jasne, że nie powinnyśmy, bo co się stanie, gdy kierowca odjedzie? On nam jednak zaufał wpuszczając do auta, kilka godzin wspólnej jazdy mamy za sobą. Próbuję nie widzieć od razu czarnego scenariusza, w końcu jestem w pielgrzymce.

Jedziemy dalej. Rozstanie z jednym kierowcą na jakiejś stacji benzynowej w Niemczech, pytanie innych o kierunek jazdy i stosunek do autostopowiczów. Niektórzy nie chcą w ogóle rozmawiać, inni bardzo chętnie odpowiadają. I jakoś leci: małżeństwo z Danii, później niemiecki żołnierz, nadkładający 30km, żeby nas zostawić w rozsądnym miejscu. Już jesteśmy we Francji. Wieczorem zabiera nas Elvis - starszy pan o czarnym kolorze skóry. Jest baptystą! Dużo rozmawiamy o ludziach, wierze, wspominam też o Taizé. Ania śpi z tyłu. Długo jedziemy, mamy szczęście, nasz kierowca jedzie do Chalon, a to już tylko kilkadziesiąt kilometrów od Taizé. Elvis uczy nas piosenek ze swojego kościoła, są proste, więc śpiewamy razem, próbujemy w dwugłosie.

Czas się pożegnać. Elvis martwi się o nas: Jak dotrzecie? Jest 11 w nocy. Ale co mamy zrobić? Nie pomyślałyśmy o namiocie, a nie stać nas na hotel. Umawiamy się, że jeśli z ronda, gdzie rozchodzą się nasze drogi, nie uda się nam wydostać przynajmniej przez jakieś 15 minut, to Elvis załatwi nam nocleg. Przekonuje nas, że się tym zajmie, bo nie chce, żeby nam się coś stało. Dziwne, człowiek zupełnie mi obcy, który jeszcze 4 godziny wcześniej w ogóle dla mnie nie istniał, teraz martwi się o mnie. "Ludzie z natury są dobrzy... tylko trzeba im dać szansę "- przemyka mi przez głowę. Ale nie zastanawiam się nad tym dłużej. Nie chcemy aby ktoś płacił za nas . Wymieniamy się telefonami i ruszamy na rondo.

Los nam sprzyja. Małżeństwo jadące do July, małej wioski odległej tylko 20km od Taizé, zabiera nas ze sobą. Wracają z kina. Ich syn właśnie wyjechał, więc proponują nam nocleg u siebie, bo już po 12 w nocy, a o tej porze nikt w okolicy Taizé już nie jeździ. Nie mamy sił się sprzeczać. Już dziś nie dotrzemy do celu... Ale za to mamy miłą pogawędkę przy herbacie, oglądanie zdjęć - widać nasza gospodyni też dużo jeździła stopem i w różnych sytuacjach zdarzało się jej znajdować. Stąd chyba jej troska o dwie studentki w podróży...

Przybycie do wioski
Przybycie do wioski

Rano pijemy herbatkę, jemy rogaliki i nasi gospodarze podwożą nas do głównej drogi. 20km w kierunku południowym. Tyle to nawet piechotą pokonamy. Ale się ktoś zatrzymuje, kawałeczek nas podwozi, i znowu, i jeszcze raz. Nareszcie! Na słupku napis "Taizé". W końcu jesteśmy w upragnionej wiosce. Drogowskazy kierują nas do wspólnoty: "Communauté" Jeszcze kilkunastominutowy spacer pod górkę, na wzgórze. Już widzimy dzwony i resztę zabudowań. Jesteśmy.

Gość czy domownik?

Dzwony w Taizé
Dzwony w Taizé

Młody człowiek do nas podchodzi, wita na wzgórzu, pyta o nazwiska, czy wysłałyśmy zgłoszenie przybycia. Potwierdzamy. Odchodzi by odnaleźć odpowiednie papiery. Czekamy. Ciągle nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu jestem. Jest ciepło, siadamy na ławeczce, odpoczywamy.

Przyjechałyśmy w środku tygodnia, więc nie ma aż tak wielkiego ruchu. Najwięcej roboty jest w niedziele - opowiada nasz "witający". Martin, Niemiec z pochodzenia, jest w Taizé od kilku miesięcy. Teraz pracuje przy przyjęciu pielgrzymów, tzw. "Welcome". Dostajemy od niego mapkę, plan dnia, list brata (do rozważań). Podaje nam też propozycje wprowadzeń biblijnych - "wykładów", jakie różni bracia kierują do młodych na wybrane tematy. Program dosyć bogaty.

Po zdeklarowaniu do kiedy zostajemy, opłacamy posiłki (cena jest różna, w zależności od narodowości przybysza, możliwa do przyjęcia nawet dla polskiego studenta), kwaterujemy się i w końcu możemy zrzucić swoje bagaże. Na kilka kolejnych dni mamy zapewniony dach nad głową i trzy posiłki dziennie. Czuję się jak w domu.

W poszukiwaniu przyczyny

Pierwsza wizyta w kościele . Jest ciepło, wykładzina na podłodze, brak ławek, delikatne światła. Nikt nie klęczy. Większość zdjęła buty i siedzi pogrążona w modlitwie, zadumie...Dołączam do nich. Ciekawie rozglądam się wokół. Ołtarz w tym samym stylu, co na ESM - pomarańczowe płótna, świece, ikony. Swoisty klimat. Kościół powoli wypełnia się. Wchodzą ubrani w białe habity bracia i zajmują miejsca w środkowej części kościoła. Brat Roger, założyciel wspólnoty, siada z tyłu, za wszystkimi braćmi. Modlitwa rozpoczyna się. Niewiele słów, fragment Ewangelii, kilka minut ciszy, wszystko to przeplecione śpiewem. Proste... i pociągające.


W Taizé najważniejszym momentem dnia jest modlitwa. Trzy razy dziennie. Przed nią zawsze biją dzwony. Wiele osób zostaje w kościele jeszcze długo po wyjściu braci, zwłaszcza po wieczornej modlitwie. Nieraz siedząc w kościele, słyszałam... chrapanie. Porządkowy odszukiwał śpiącą osobę sugerując jej pójście do swojego pokoju. Wchodziły też grupki młodych, zapewne po zabawie (oczywiście międzynarodowej zabawie) w Oyaku, by na chwilę przerwać ciszę w kościele. Nieśmiało rozpoczynały śpiew, dołączały się do nich inne głosy z różnych miejsc. Później wychodzili. Aż w końcu sama czując, że zasypiam, wracałam do swojego baraku.

Rozmawiam z Cerano, Anglikiem przyjeżdżającym tu regularnie od kilku lat. Nie jest ani katolikiem, ani protestantem, ale Taizé go przyciąga swoim spokojem, możliwością wyciszenia, śpiewem, prostotą. Nie wierzę w Boga- mówi inny młody Francuz -ale dobrze się tu czuję . Kolejni dodają, że zjeżdża się tu dużo ludzi różnych narodowości, stąd w tym jednym miejscu można poznać całą Europę i część świata. Nigdy nie wiesz, z kim masz do czynienia - śmieje się Adam, peramanent z Polski. Widziałem, jak do pracy przy zmywaniu po obiedzie szedł biskup katolicki z córką prostego pastora. Bracia nie wyróżniają nikogo, choć nie zawsze ludzie potrafią to uszanować . - wspomina. I przytacza historię, jak to ksiądz z jego diecezji się cieszył, że "po znajomości"- bo przecież to ziomek, dostanie lepsze warunki noclegowe. Nie każdy rozumie, o co tu naprawdę chodzi . - dodaje ze smutkiem - choć brat Roger próbuje tłumaczyć .

Idziemy na spacer po okolicy - pola, lasy, dużo zieleni, cisza, spokój. Mogę wysłuchać, jak się to wszystko zaczęło.

Brat Roger i początki wspólnoty

Roger Schulz trafił do Taizé w roku 1940. Miał za sobą 25 lat życia, wychowanie protestanckie (ojciec-pastor ewangelicki), nieukończone studia teologiczne i ogromne pragnienie stworzenia wspólnoty, łączącej pracę, prostotę i kontemplację. Mała wioska Taizé, nadawała się do tego celu.

Od początku Roger był otwarty na potrzeby innych ludzi. W czasie wojny udzielał schronienia uchodźcom, uciekającym z okupowanych terenów. Nigdy nie pytał ich kim są i skąd pochodzą, ale dzielił się wszystkim co miał, choć to nie było wiele. Wojna nie zabiła jego współczucia i miłości do każdego stworzenia. Zaraz po wojnie wraz z dwoma innymi braćmi, zaopiekowali się pobliskimi obozami dla jeńców niemieckich. Dla wielu był to gest na tamte czasy szokujący, dla braci - gest przebaczenia i pojednania.

Nie było łatwo wtedy w Taizé. Brakowało żywości i środków finansowych. Pomimo to postanowiono nie przyjmować darów od innych ludzi, ani żadnych spadków rodzinnych. Bracia mieli się utrzymywać wyłącznie z pracy własnych rąk.

Nie wszystkie marzenia się spełniają


Patrząc dziś na wspólnotę składającą się z ponad 100 braci różnych kolorów skóry, narodowości i wyznań, trudno uwierzyć, iż pragnieniem brata Rogera była niewielka wspólnota składająca się z kilkunastu braci ewangelików, modlących się o pojednanie chrześcijan różnych wyznań i o pokój na świecie.

Ekumenizm w Taizé zaczął się z prostego powodu - braku miejsca. Bracia nie mieli się gdzie modlić, a że w wiosce był stary, romański, nie używany kościół, postanowili poprosić o możliwość spotykania się tam. Problem był w tym, że kościół był katolicki, a w tamtych latach (50-tych) wszelkie kontakty międzywyznaniowe nie były mile widziane. Niemniej braci wpuszczono do kościoła.

Wieść o ekumenicznym charakterze wspólnoty szybko się rozniosła. Do Taizé zaczęli przyjeżdżać młodzi ludzie na wspólną modlitwę. Początkowo były to grupki kilku-osobowe, później kilkunasto, z czasem jeszcze większe i to nie tylko z Francji, ale z innych krajów Europy Zachodniej. - Młodych nikt do Taizé nie zapraszał... sami przyjeżdżali - uśmiecha się brat Marek, opowiadając o początkach wspólnoty - Dobrze się tu czuli i przyjeżdżali . Młodzi czegoś szukali... I Taizé im to dawało.

- Nie tylko przywódcy narodów budują przyszłość. Ktoś najbardziej nawet skromny może przyczynić się do tworzenia takiej przyszłości, w której będą panować pokój i zaufanie - czytam w liście brata Rogera skierowanym do młodych w 2004 r. Czy Taizé jest zaczątkiem takiej przyszłości?

Wstrząs we wspólnocie


Pamiętam, jak podczas mojego pierwszego pobytu w Taizé, po jednej z modlitw brat Roger stanął przy "barierce" i błogosławił ludzi kreśląc znak krzyża na ich czołach. Długo podchodzili, czekali na ten gest. Rok później brat Roger miał problemy z chodzeniem. Opadał z sił, każdy to widział. Wielu z nas też przeczuwało, że niedługo zakończy się życie założyciela wspólnoty. Ale nikomu przez myśl nie przeszło, że tak to się stanie!

16 sierpnia 2005 r. podano informację, że brat Roger został zamordowany... Ania, jedna z wolontariuszek przebywających w tamtym czasie w Taizé, tak napisała: "We wtorek (16 sierpnia) w czasie modlitwy wieczornej, jakaś kobieta zaatakowała brata Rogera. Brat Roger, jako założyciel wspólnoty i najstarszy jej członek siadywał na końcu. Tam było jego miejsce. Obok niego zazwyczaj było kilkoro dzieci, które rysowały coś podczas modlitwy. Zdarzało się, ze któryś z rodziców przechodził do miejsca gdzie klęczeli bracia, aby zabrać swoje dziecko. Z tego powodu nikt nie zwrócił uwagi na kobietę, która nagle znalazła się obok brata Rogera. Wszystko trwało kilka sekund... Kobieta zadała bratu Roger trzykrotny cios nożem... Ci, co tego nie widzieli, usłyszeli przeraźliwy krzyk. To był krzyk tej kobiety, okropny krzyk. Chłopcy siedzący obok obezwładnili ją, a kilku braci wyniosło brata Roger. Reszta braci została w kościele. Nie przerwali modlitwy. Zło, które się stało, to zło, które tak bardzo nie mogło znieść naszej modlitwy, przegrało... Modlitwa trwała.

Na modlitwie wieczornej zawsze czytany jest fragment Ewangelii. Tamtego dnia to była Ewangelia o Błogosławieństwach (Mateusz 5, 1-12): "Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie".

Po jakimś czasie bracia przekazali nam komunikat, że brat Roger zmarł. Po modlitwie wieczornej część braci została w kościele, aby nadal się modlić, inni udali się do baraków i namiotów, aby pocieszać ludzi, rozmawiać.

Tamtej nocy chyba nikt nie spał. O 24:00 zadzwoniły dzwony. Modliliśmy się wszyscy o pokój. Brat Roger walce o pokój między ludźmi i narodami poświęcił całe swoje życie. To był święty człowiek. Teraz bracia wypełniają jego testament. Na każdej modlitwie modlą się o pokój, przebaczenie i współczucie wśród ludzi."

Dalsze losy


Obecnie obowiązki brata Rogera przejął brat Alois, wyznaczony kilka lat wcześniej przez brata Rogera, na swojego następcę. Życie toczy się dalej, dzwony wzywają trzykrotnie w ciągu dnia na modlitwę, młodzi odwiedzają Taizé, trwają przygotowania do kolejnego Europejskiego Spotkania Młodych - Czy coś się zmieniło w życiu wspólnoty? - pytam brata Marka w rok po tamtych wydarzeniach. - Hm... szybciej chodzimy - odpowiada z uśmiechem. Po każdej modlitwie członkowie wspólnoty wychodzą za przeorem. Brat Roger z uwagi na wiek i choroby chodził powoli, dużo młodszy i zdrowy brat Alois porusza się sprawniej. śmiejąc się byliśmy zdolni przetrzymać wiele niełatwych momentów - wspominał kiedyś brat Roger - śmiech grał ważną rolę w naszym życiu i nie trzeba było wiele, żeby wybuchał, nawet w czasie wspólnej modlitwy .

---------------------------

- Nie bałaś się jechać do Francji stopem? - pytają mnie inni, po powrocie w rodzinne strony. Milczę. Uśmiecham się lekko. - Dużo ryzykowałaś . - dodają. Uśmiecham się jeszcze bardziej. Powoli przestają mi robić wyrzuty. Już wiedzą, że kiedyś tam znowu powrócę.

Zamieszczone zdjęcia: “copyright © Ateliers et Presses de Taizé, 71250 Taizé, France" lub ze zbiorów własnych.

Copyright © Studium Dziennikarskie 2006 - 2007
Strona główna | Archiwum Studium@WWW | Redakcja