Poniedziałek rozpocząłem seansem telewizyjnym. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, by w asyście kubka gorącej herbaty oglądać popularne ostatnio reality show pt. "Transmisja z posiedzenia Sejmowej Komisji Śledczej". O dobry humor przyprawiało mnie samo wspomnienie poprzednich odcinków oraz świadomość faktu, że ja, zwykły, szary obywatel mogę uczestniczyć w spektaklu, którego aktorami są decydenci najwyższego szczebla.
W przeciwieństwie do innych afer, które nie oszczędzały III RP, po raz pierwszy społeczeństwo dostąpiło zaszczytu uczestnictwa w odsłanianiu, krok po kroku tajemnicy rangi państwowej. Jednak po kilkunastu minutach, mój radosny nastrój zmąciła refleksja, że przecież jestem świadkiem widowiska, w którym rozmywa się odpowiedzialność za popełnione przestępstwo, a obywatelskie możliwości ograniczają się jedynie do wyboru kanału telewizyjnego. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to igrzyska dla ludu, w których parlamentarzyści korzystając z darmowej reklamy popisują się erudycją, a przesłuchiwani prześcigają się w wybielaniu własnych postaci. W efekcie nikt nie jest winny, a jeżeli już to ten, co ujawnił całe zajście. Pan Lew "salonowy" Rywin to już nie autor karalnej, korupcyjnej propozycji reprezentujący określone osoby, lecz biznesmen, któremu z przepracowania, chwilowo coś się pomieszało. Jak zwykle, wiele hałasu o nic, a odpowiedzialność zmyje wiosenny deszczyk.
Przybity smutną rzeczywistością wziąłem sprawy w swoje ręce, a raczej palce i energicznie nacisnąłem przycisk "power" gasząc wszystkie argumenty i przerywając posłance B. w pół słowa. Nie dam się - pomyślałem, uratuję ten piękny, słoneczny dzień! W odruchu desperacji zrobiłem to, co zapewne uczyniłby na moim miejscu każdy miłośnik motoryzacji - sięgnąłem po najnowszy numer samochodowej gazetki. Tym razem padło na Auto Motor i Sport. To było to, lekarstwo na całe zło. Na widok nowego BMW serii 5 ogarnął mnie błogostan. Niestety relaks nie trwał długo. Po przewróceniu kilku kartek wyrwał mnie zeń redaktor Jarosław Maznas, wygodnie siedzący na tylnej kanapie testowanej Hondy Accord. Krew mocniej uderzyła mi do głowy, a herbata przestała smakować! Toż to kolejny przykład na to, że w naszym kraju niektórzy mogą robić, co im się żywnie podoba - w tym wypadku pisać - bez obawy o przykre konsekwencje. Gdyby tak nie było, pan redaktor Maznas już dawno pożegnałby się z pracą dziennikarza motoryzacyjnego. Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się od artykułu o proroczym tytule "Na dobry początek" w Auto International z lipca 1995 r. Redaktor Maznas testował wówczas Opla Astrę 1.4 z wielopunktowym wtryskiem o mocy 82 KM i narzekał, że samochód nie rozpędzał się do deklarowanej przez fabrykę prędkości maksymalnej 175 km/h. Kilka numerów dalej, w styczniu 1996 potwierdziły się przypuszczenia lepiej zorientowanych czytelników, że auto ze zdjęć to wersja 1.4, ale z jednopunktowym wtryskiem paliwa o mocy 60 KM - stąd te słabe osiągi! Żadnego sprostowania nie było. Bynajmniej to nie żarty, facet będący dziennikarzem motoryzacyjnym nie wiedział, jakim samochodem powozi, mimo że w numerze grudniowym z 1994 r. rozpisywał się na temat wersji silnikowych Opla Astry! Zrobił sobie wycieczkę napisał głupoty i co? I nic - do następnego razu oczywiście.
Minęło parę lat, a z wiekiem ponoć rozumu przybywa. Gazeta zmieniła nazwę na Auto Motor i Sport, a redaktor Maznas kontynuował swoją przygodę z Astrą. Przetestował aż grzmiało - najpierw Astrę Classic 1.6 16V, potem Astrę II też z silnikiem 1.6 16V. Podkreślam to, aby uzmysłowić, że nasz bohater dobrze zapoznał się z tymi dwoma autami. Kulminacja nastąpiła w numerze z czerwca 1999 r. Wtedy pan Maznas wiedziony instynktem dziennikarskim postanowił pokazać maluczkim, czym różni się nowy model - Astra II od poprzedniego - Astry I, produkowanego nadal w Gliwicach pod nazwą Classic. Porównanie tym bardziej ciekawe, że oba auta napędzał niemal identyczny silnik o mocy 100 KM. Każdy zorientowany w temacie wie, a laikom śpieszę z wyjaśnieniem, że stary model z racji niższej masy, a z takim samym zestopniowaniem skrzyni biegów i identyczną mocą powinien mieć lepsze osiągi od następcy - cięższego, większego (w Astrze II "nadwagę" miało zrekompensować inne przełożenie główne). Jedynie prędkość maksymalna Astry II mogła być wyższa z racji lepszego współczynnika oporu powietrza. No ale redaktor Maznas nie byłby sobą gdyby nie zaskoczył czytelników. Z jego pomiarów zawartych w tabeli ilustrującej test wynikało coś zupełnie odwrotnego. Różnice były tak duże, że Astra I musiałaby mieć uszkodzony silnik albo motor 1.6 V pod maską o mocy 75 KM (ta wersja też była na rynku). Redaktor Maznas jednak twardo powoływał się na dane - wykazując wyższość Astry II. Ten, kto pomyślał, że dziennikarz osiągnął szczyt swoich możliwości grubo się pomylił. Prawdziwym policzkiem wymierzonym w twarz czytelnika było dopiero sprostowanie, którym raczył nas poczęstować autor. Napisał w nim, że owszem w test wkradł się błąd, ale z winy komputera! Zaiste tupet godny podziwu! Tłumaczył dalej, że w tabeli omyłkowo umieszczono dane Astry I z silnikiem 1.6 o mocy 75 KM. Nie raczył jednak pamiętać, że problem polegał nie na samych nieodpowiednich danych, ale na tym, iż co chwilę świadomie się na nie powoływał w tekśce, uzasadniając krytykę Astry I! Po prostu znów chłopina nie wiedział czym jeździł, o czym pisał, ale chwała mu, bo się starał!
Dalszy ciąg już znamy. Redaktor Maznas cieszy się ciepłą posadką, a odpowiedzialności nie poniósł żadnej. Nie powinien się jednak przejmować, gdyż jeden z jego kolegów po fachu skrobiący w dodatku motoryzacyjnym do jednego z dzienników pojechał do Francji na prezentację Forda Mondeo i też napisał, co wiedział, a że słońce mocno grzało to wyszło z tego, że jechał autem z silnikiem 2.0, ale o mocy z 1.8 a przyśpieszeniem jakby ciągnął przyczepę. Inny mądrala, tym razem w Motorze napisał, że nowe Audi A3 jest niższe od poprzednika aż o 10 cm, a swoją wypowiedź okrasił dodatkowo wykrzyknikiem, żeby nie było wątpliwości co odkrył. Oczywiście taka zmiana wymiarów zbliżyłaby kompaktowe A3 do sportowego coupe typy Audi TT. W rzeczywistości owe 10 cm to 10 mm. Niby banał, a jednak drażni.
Co innego gdyby chodziło o pomylone podpisy pod zdjęciami, drobne błędy, których człowiek jako istota niedoskonała nie może się ustrzec - nikt nie robiłby z tego sensacji. Ale jeżeli specjalista nie wie, co pisze i jeszcze z uporem maniaka podkreśla swoje bzdury, to coś jest nie tak. A może jednak, paradoksalnie wszystko jest w jak najlepszym porządku, to znaczy zgodnie z obowiązującymi standardami. Skoro decydenci nie ponoszą odpowiedzialności za swoje działania to, czemu dziennikarz ma być gorszy? Wszak przykład idzie z góry, a do zrozumienia tej prostej prawdy "niepotrzebne są żadne fakultety" - powiedziałaby posłanka B., gdybym na czas nie wyłączył telewizora!