Z Andrzejem Rógiem rozmawia Magdalena Szklanowska
Jestem człowiekiem z boku...
Magdalena Szklanowska: Co przesądziło o tym, że został pan aktorem?
Andrzej Róg: Myślę, że powołanie. Jednak to, że zostałem aktorem to sprawa wtórna.
M.Sz.: Wahał się pan z podjęciem tej decyzji?
A.R.: W pewnym stopniu. Długo nad tym myślałem. Co w ogóle przesądza o tym, że człowiek zostaje artystą? Niezgoda na świat zastany. Ta niezgoda powoduje, że albo się człowiek zapija, albo próbuje dociec jakiejś prawdy - i to mnie właśnie zawiodło do teatru. Teatr jest sztuką. Jak wszystko sztuczne, nie jest prawdziwym życiem. Teatr to sztucznie wywołana rzeczywistość. I to tam, w swych młodych latach odczułem, że mam szansę czasem otrzeć się o prawdę o człowieku, pochodzeniu, powołaniu, zadaniach... Dowiedzieć się jacy naprawdę jesteśmy. Tam też, przy okazji przebłysków prawdy wyczułem, że można stworzyć mini przebłyski tego poprawy tego świata. Prawda? To zawsze są przebłyski, ponieważ tak naprawdę nagle, rewolucyjnie świata nie da się zmienić. Ani człowieka. To doprowadziło do mojego artystycznego. Zacząłem interesować się poezją, połączyłem to z graniem na gitarze. Zacząłem śpiewać utwory poetyckie. Wszystko dalej potoczyło się samo...
M.Sz.: Wybrał pan szkołę teatralną?
A.R.: Studia rozpocząłem tylko dlatego. Że nie chciałem iść do wojska. To nie były studia w PWST. Były to studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, specjalizacja teatralna. Gdzieś w połowie studiów, zacząłem uczęszczać do Studia Aktorskiego przy Teatrze Stu. Ukończyłem studia uniwersyteckie i jednocześnie poszedłem po czterech latach do przedstawienia dyplomowego. Była to" Zabawa" Mrożka, w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Tymże spektaklem zdawałem w Warszawie eksternistyczny egzamin na dyplom aktora dramatycznego.
M.Sz.: Co działo się dalej? Czy związał się pan z Teatrem Stu?
A.R.: Ja jestem człowiekiem Teatru Stu, a dokładnie z Teatru Stu. Występowałem na różnych scenach w Krakowie, ale to wszystko były występy okazjonalne. Nie jestem człowiekiem żadnego stałego zespołu teatralnego. Od roku 1992 Również Teatr Stu nie ma stałego zespołu, więc jestem od tego roku człowiekiem "wolnym". To już 8 lat.
M.Sz.: Kiedy zaczęła się pana współpraca z Kabaretem Loch Camelot?
A.R.: Do Kabaretu nie pamiętam kiedy wpadłem. To był chyba rok 1994, w każdym razie byłem już wtedy "wolnym" człowiekiem. Ewa Kornecka poprosiła mnie, żebym wpadł kiedyś do kabaretu, to nie był jeszcze Camelot, ale Kabaret w Jamie Michalika prowadzony przez Kazia Madeja. Były tam pewne kłopoty, zespół liczył ponad 10 osób i jakby przeszkadzał w prowadzeniu kawiarni... Ja tam przyszedłem kilkakrotnie, to był schyłek tego zespołu w Jamie Michalika. Kaziu Madej skontaktował się z Jackiem Łodzieńskim, który w swojej Galerii Camelot chciał robić jakieś działania artystyczne. Przeszliśmy tam. Był to chyba rok 1995. I tak do Camelot wszedłem z całym trzonem starej ekipy. Czyli z Kasią Jamróz, Sylwią Garbowicz, Beatą Malczewską, Przemkiem Brannym. No i tak się to wszystko rozpoczęło. Najpierw to była galeria, potem jak Kabaret zyskał popularność, możliwe było otwarcie Kawiarni. Kawiarnia była pełna. W Camelocie były także okazjonalne działania. Oprócz Kabaretu mieliśmy kilka programów dla telewizji np. świątecznych jak "jajko" czy szopka, kilka spektakli jubileuszowych o Mickiewiczu czy o Goethe. Oprócz tego wygłupy...
M.Sz.: Sprawia pan wrażenie człowieka bardzo spokojnego?
A.R.: Bo ja jestem z natury smutny i zamyślony. Czasem jednak potrzebuję pobłaznować, żeby oderwać się od tych egzystencjalnych bóli... Myślę, że tak jest z każdym. Jeżeli ktoś przychodzi do kabaretu to po to, żeby się rozerwać. No i my błaznujemy sobie, a czasem zdarzy się jakaś refleksyjna piosenka.
M.Sz.: Uważa pan, że trudno być aktorem w naszych czasach, czy to jest ciężki zawód?
A.R.: Bardzo trudny. Dla mnie trudny, bo być może nie mam tyle talentu co niektórzy moi koledzy. Oni mają jakby... nie wiem, większą łatwość choćby w sprawach technicznych czy warsztatowych. Ja potrzebuję dość długiego czasu, żeby pewne sprawy "wtłuc". To nawet nie chodzi o pamięć... Chodzi raczej o "wytresowanie" swojego ciała do pewnych zadań. Moje ciało zawsze sprawiało mi opór (śmiech)... Nie tylko dlatego trudno. Trudno, bo wymaga to dużego poświęcenia. Właściwie poświęcenia życia tym działaniom. Trudno też dlatego, że
w pewnych momentach człowiek czuje, że startuje od zera. Aktor zawsze startuje od zera, ponieważ robi jeden spektakl, rolę czy film, potem idzie do ludzi, a potem to się kończy... Trzeba się wtedy postawić w sytuacji zerowej, by móc stworzyć miejsce w sercu, by wykluło się coś następnego. Mówi się wtedy, że aktor rodzi. Chodzi się z tą postacią ciągle, ma się ją w środku, myśli się o niej. W pewnym stopniu rzutuje to na życie rodzinne. Aktor w próbach to facet, który rozmawia z żoną, czy je obiad z rodziną, a właściwie jest nieobecny...
M.Sz.: Bo myśli o postaci...
A.R.: Tak. Ona się w nim wykluwa, a on się musi w nią wczuć. Może trudność życia w tym zawodzie polega na tym, że jest nas wielu w Krakowie. Ja jestem jakby człowiekiem z boku...
M.Sz.: Nie uważa się pan za przebojowego?
A.R.: Nie. Mało tego, nie jestem absolwentem PWST.
M.Sz.: Czy to przeszkadza?
A.R.: Nie przeszkadza. Po prostu nie jestem w centrum wydarzeń, nie jestem w wirze. W Krakowie w ogóle nie ma zbyt dużo pracy dla aktorów. Dokładnie, pracy jest dużo, ale nas jest o wiele więcej. Jest trudno, bo tej pracy trzeba szukać samemu w bardzo różnych miejscach. Trzeba sobie tą pracę organizować, jest to dla mnie najtrudniejsze, bo organizacja nigdy nie była moją mocną stroną.
M.Sz.: Nad czym pan obecnie pracuje?
A.R.: Napisałem scenariusz na podstawie "Kamień na kamieniu" Myśliwskiego. Docelowo ma to być spektakl 3 - osobowy. Pewnym etapem pracy nad tym tekstem jest mój monodram. Teraz właśnie staram się dobrnąć do premiery tej małej formy. Strasznie się boję, bo nie wiem czy moje poczucie teatru się sprawdzi. Czy osiągnę jakiś sukces. Sukcesem nazywam to, że większa część widowni wyjdzie usatysfakcjonowana. Czy osiągnę jakiś stopień zrozumienia, porozumienia na scenie z widownią? Zobaczymy.
M.Sz.: Co pana zaintrygowało w tym tekście Myśliwskiego?
A.R.: To temat ciągle obecny we mnie, ważne decyzje życiowe, samotność w ich podejmowaniu. Niby jesteśmy ludźmi towarzyskimi, mamy rodziny, znajomych, jednak te progi w naszym życiu przeżywamy jednocześnie w samotności, mimo iż jesteśmy otoczeni ludźmi. Walka wewnętrzna przed podjęciem ważnych decyzji - to temat bardzo dla mnie fascynujący.
M.Sz.: Jakie jest pana największe marzenie zawodowe? Co pan chciałby zagrać, co wyreżyserować?
A.R.: Jest kilka przedstawień, które chciałbym wyreżyserować, ale jakby nie ośmielam się o nich marzyć. Na razie chciałbym wyreżyserować na jesieni wielkie widowisko poetycko-muzyczne oparte na poezji Tadeusza Nowaka. Natomiast takim dalekosiężnym moim marzeniem jest zrobienie któregoś z wielkich spektakli Wyspiańskiego: "Wyzwolenie" czy "Akropolis". Być może będzie też Witkacy... Może to będzie "W małym domku".
M.Sz.: Czy uważa pan Kraków za centrum kulturalne?
A.R.: Tak, to prawda, że jest to miasto tętniące kulturą. Jest to kultura na dość wysokim poziomie. Wydaje mi się, że tu dzieje się więcej niż w innych miastach.
M.Sz.: Nie ma pan wrażenia, że jednak prym wiedzie Warszawa?
A.R.: Bardzo dużo słychać o spektaklach warszawskich, ale Warszawa głównie koncentruje się na produkcji filmów i produkcji telewizyjnej. Tam są na to pieniądze i warunki. Z tym, że telewizja to jednak kultura masowa...
M.Sz.: Sam pan nie lubi telewizji?
A.R.: Lubię, kiedy wznosi się "na szczyty" i wymaga trochę myślenia od widza. Jednak kiedy jest to podawanie lekkiej strawy, mam poczucie straconego czasu.
M.Sz.: Pana ulubione miejsce w Krakowie?
A.R.: Kiedyś to była Piwniczka św. Norberta. Tam nie paliło się papierosów, można było wypić dobrą herbatę. Teraz już ta kawiarnia nie istnieje. Pozostaje więc mój ogród w Libertowie.
M.Sz.: Kim chciałby pan być, gdyby nie był kim jest?
A.R.: To ciekawe, właściwie nie wiem. Widzę, że moja psychika ukształtowana jest tak, że jestem ukierunkowany na innych ludzi. To też jest cecha mojego zawodu. Wychodzę na scenę, żeby nawiązać kontakt z widownią. I dlatego myślę, że nie mógłbym być nikim innym jak artystą, kapłanem lub kimś, kto niesie pomoc. To akurat daje mi satysfakcję. Pomocnym można być jako pracownik budowlany- budowanie sprawiało mi dużo satysfakcji, Jednak były to działania amatorskie. Tak na serio, to mam duże ciągoty w kierunku psychologii rodzinnej. Jest to w pewnym sensie moje hobby.
M.Sz.: Co pan lubi robić, gdy ma pan chwilę wolnego czasu?
A.R.: Lubię słuchać muzyki i czasem grać. Szczególnie jednak lubię chodzić po górach - ale nie tych najwyższych, tylko zalesionych...
M.Sz.: Bieszczady?
A.R.: Tak i Gorce. Lubię też pływać kajakiem. Lubię turystykę.
M.Sz.: Którego z aktorów pan podziwia i ceni?
A.R.: Podziwiam Jerzego Trelę. Za jego aktorstwo, kulturę słowa. Cenię jego oparcie w wewnętrznej prawdzie. Tego co mówi nie udziwnia, nie szuka formy, ale szuka oparcia w poczuciu prawdy we własnym wnętrzu.
M.Sz.: Czy myśli pan, że ludzie odwrócą się od teatru? Czy przewiduje pan jego zmierzch?
A.R.: Nie tyle przewiduję, co obserwuję. Teatr idzie w formę i konceptualizm i to jest trend, który obserwowałem 15 lat temu w Niemczech i Francji. Byliśmy tam przyjmowani jako teatr prawdy i ducha. Polacy byli bardzo chętnie oglądani, ponieważ grali sercem. Natomiast teraz, my tutaj mamy teatr konceptualny. Kiedy przyjeżdżają do nas teatry z Białorusi, Rosji, Łotwy, bardzo chętnie je oglądamy, ponieważ wydaje nam się, że grają sercem. I to jest właśnie to przesunięcie, ten kryzys.
M.Sz.: Czy denerwuje się pan przed występem?
A.R.: Tak, zawsze się denerwuję. Czasem jest tak, że jestem spięty przez cały spektakl, czasem jednak udaje mi się rozluźnić w pierwszych minutach.
M.Sz.: I tego rodzaju spektakli życzę panu jak najwięcej. Dziękuję za rozmowę.
rozmawiała Magdalena Szklanowska