Studium@WWW LESZEK OLSZAŃSKI

NASZ KLIENT-NASZA ZDOBYCZ

Myśliwi


Dobry łowca ma nie więcej niż 25 lat. Biegle włada co najmniej dwoma obcymi językami. Najczęściej jest studentem, rzadziej uczniem szkoły średniej. Nie potrzebuje zbyt wiele snu, obudzony o dwunastej w nocy natychmiast staje w gotowości łowieckiej. W ogóle nie może być amatorem wygód. Musi mieć swietną kondycję fizyczną a zwłaszcza psychiczną. Nie ma zbyt wielu pieniędzy, natomiast bardzo zależy mu na ich zdobyciu. Jest pewny siebie, przebojowy, zdecydowany i bezwzględny. I uśmiecha się. Najlepiej bez przerwy.

Ofiary


Żółw, jaki jest każdy widzi. Powolny, ociężały, wiecznie zmęczony, choć podobnie jak myśliwy nie miewa więcej niż 18-25 lat. Z przodu i z tyłu opancerzony plecakami i torbami z dobytkiem mającym wystarczyć na najbliższe dwa, nieraz trzy miesiące. Zaczerwienionymi z niewyspania oczami rozgląda się za miejscem, w którym mógłby odpocząć po kilku nocach i dniach spędzonych w przybywającym nieraz z drugiego końca świata pociągu. Najczęściej przemieszcza się w grupach a nawet stadach, choć zdarzają się również żółwie-samotnicy. W jednej z dłoni ściska magiczny talizman książkę w wytartej i postrzępionej okładce. To zródło tajemnej wiedzy mającej zapewnić żółwiom przeżycie w obcym i nieprzyjaznym świecie: przewodnik z serii "Pascal" lub "Lonely Planet". Żółwie rzadko się myją, a ich strój pamieta nieraz kilku poprzednich właścicieli. Wytrawny łowca nie da się jednak zwieść pozorom. Gdzieś pod postrzępiona garderobą żółwia, kryje się skarb, prawdziwy obiekt westchnień i zabiegów myśliwego: niewielki, kolorowy, plastikowy prostokąt z imieniem, nazwiskiem i rzędem cyferek. VISA, MASTER CARD, AMERICAN EXPRESS....

Werbunek


Nie każdy może zostać łowcą. W ciasnym korytarzu akademika stoje w ścisku z ponad setka rówiesników. Wszyscy młodzi, wszyscy wykształceni. Wszyscy przyszli tu zwabieni ogłoszeniem. Trudno było go nie zauważyć: "Atrakcyjna praca wakacyjna dla studentów znających angielski. Możliwosc zakwaterowania." Głoœną rozmową i śmiechem maskują zdenerwowanie.
- W zeszłym roku, z podobnego ogłoszenia koleś wyjechał na dwa miesiące do Holandii.
- Tylko żeby to nie było żadne zbieranie owoców. Siostra przepracowała miesiąc przy zbiorze truskawek w Szwecji. miesiąc od switu do zmroku na kolanach albo małym stołeczku. Kiedy po powrocie lekarz zobaczył zdjęcie rentgenowskie jej kregosłupa, poprosił żeby przyprowadzić mu tego emeryta... Tłum oblega wychodzących z gabinetu:
- Nic nie chcą powiedziec, tylko przepytują.
- Jak na chwile zamilkniesz lub zająkniesz się, od razu słyszysz "Thank you"
- Uważaj na ta z lewej. To amerykanka. Strasznie szybko zadaje pytania i śmieje się jak nie rozumiesz.
W końcu przychodzi kolej na mnie. Za stołem trójka straszliwie znudzonych młodych ludzi. Przed nimi trzy popielniczki ze świeżo usypanymi kopczykami niedopałków. Amerykanie? Zza kłebów papierosowego dymu pada pierwsze pytanie. Bez paniki. To nic trudnego. Po prostu opowiedziec o sobie. Same banalne zwroty: urodziłem się, studiuje, jezyka ucze się od ... Chyba niezle mi idzie? Potok mojej wymowy zostaje brutalnie przerwany. Właściwa próba następuje dopiero teraz.
- Jestes właścicielem hotelu, a ta pani amerykanka, własnie przyjechała do Krakowa. Przekonaj ją, że powinna własnie u ciebie przenocować.
Chryste Panie! W głowie ogłuszający łomot tetna krzyzuje się z rozpaczliwa gonitwa mysli. Dla zyskania na czasie krzywię twarz w demonicznym uśmiechu i rozkładam szeroko rece, jakbym chciał pochwycić "amerykanke" w ramiona.
- Welcome to Cracow!!! - dre się z entuzjazmem i milkne pocac się obficie. Twarze werbowników po kolei, jak za dotknieciem czarodziejskiej różdzki rozjaśniają się pełnymi aprobaty uśmiechami. Zostałem łowca.

Skad się wzieli?


Przed kilku lat, gdy ten rodzaj usług turystycznych był u nas jeszcze w powijakach otwarcie letniego schroniska młodziezowego nie wymagało duzych nakładów. Wystarczyło po prostu wynając od władz jednej z uczelni akademik, i tak w czasie wakacji zazwyczaj swiecacy pustkami i od czasu do czasu rozrzucac w uczeszczanych przez turystów miejscach odbijane na ksero ulotki z adresem i dopiskiem w trzech jezykach "Tanie noclegi". Potem można było wygodnie zasiasc w recepcji i napawac się rosnacym stanem konta.
Te czasy spokojnego Eldorado nieubłaganie dobiegły końca. Nawet w tak stosunkowo niewielkim (w skali europejskiej) osrodku turystycznym, jakim jest Kraków w miesiącach letnich działa co najmniej piec, szesc letnich hoteli oferujących ponad tysiac miejsc noclegowych. Zagraniczny, młody turysta płaci za dobe (rzecz jasna bez wyzywienia) ok. 25 zł., podczas gdy koszt jego utrzymania obejmujący sprzatanie, zuzyty prad, wode, gaz i honorarium dla "naganiacza" nie przekracza 7-8 zł. Jest o co walczyć. I trudno się dziwić, że walka z każdym rokiem staje się ostrzejsza. Jej arena stał się Dworzec główny PKP.

Polowanie


Upatrzonemu żółwiowi nie można dac ani chwili czasu na samodzielne rozejrzenie się i podjecie decyzji, co z sobą począć. Najpierw jednak trzeba wyłowić go z tłumu wysiadajacych. Odróżnienie obcokrajowca od Polaka, wbrew pozorom sprawia sporo trudności. Watpliwości nie ma w przypadku Azjatów lub Afrykanczyków. Od biedy można poradzić sobie z Europejczykami. Brunet z kreconymi włosami, to prawie na pewno Hiszpan lub Włoch. Dwumetrowy blondyn - obowiazkowo mieszkaniec Skandynawii. Piegowatego rudzielca w ciemno uznac można za przybysza ze Zjednoczonego Królestwa. Najgorzej jest z Amerykanami, których dzieki Bogu przyjezdza najwiecej. Do niczego niepodobni. Ubrani byle jak, nieraz gorzej od Polaków. Grubi i chudzi, wysocy i niscy, blondyni i bruneci. Wszelkie rachuby okazują się zawodne.

Podczas miesiąca mojej łowieckiej praktyki nieraz zdarzało mi się, że zagadniety z angielska "pewniak" niezmiernie zdumiony odpowiadał najczystsza polszczyzna. Klucz garderobiany okazuje się niezawodny w jednym przypadku: Jegomosc w koszulce amerykanskiego zespołu rockowego, albo druzyny NBA z cała pewnościa jest Polakiem.
Ryzyko ośmieszenia się jest jednak niczym w porównaniu z perspektywa straty zdobyczy na rzecz konkurencji. Dlatego wypatrzywszy potencjalna ofiare trzeba natychmiast przystapić do akcji. Najlepiej, by mysliwy był pierwsza osoba, która ofiara zobaczy po przyjezdzie. Diana i Andrzej pracują dla "Green Apple Youth Hostel sp. z o.o." firmy z kapitałem wegierskim, jednego z dworcowych potentatów:

- Wstajemy o 4 by na dworcu być za dziesiec piata na pospieszny z Budapesztu. Wtedy jest stosunkowo najlatwiej, gdyż większość jeszcze spi, a i przyjezdni słabo kontaktują. Na turystów można czekac kulturalnie przy wyjściu z przejścia podziemnego. Wychodzacym wreczamy ulotke z planem miasta, dajemy czas na przeczytanie i zastanowienie. Dbamy tylko o to by nie wypuścić ich z terenu dworca, przed budynkiem wisza kolorowe bilboardy konkurencji. Naciskac zaczynamy dopiero jesli zobaczymy wahanie. Najważniejsze, by reklamowa formułke miec idealnie wykuta, żadnego zająkniecia. Turysty nie można za nic dopuścić do głosu, i zadawania niewygodnych pytan typu: "Jak daleko jest z waszego hotelu do centrum?" Jesli już do tego dojdzie, to odpowiedz musi być stanowcza i natychmiastowa. Ostrożne postępowanie zalecane jest tylko w przypadku Azjatów. Zaatakowany przez wyższego o dwie głowy Europejczyka Chinczyk zasłania się plecakiem i rzuca do ucieczki. Trzeba dać im czas, pozwolić pokrecić się po okolicy, zgubić pare razy (Azjaci bez przerwy się gubia, cała ich podróż polega na ciagłym gubieniu się i odnajdywaniu, w zasadzie na inne atrakcje brakuje im czasu. większość zabytków fotografują nie mając pojecia przed czym stoją, gdy nie zgadza im się podana w przewodniku liczba kroków.). Traktujesz ich troche jak duże dzieci. łagodnie, po przyjacielsku i z uśmiechem tłumaczysz głuptaskowi, że po prostu nie ma innego wyjścia. "Zobacz jaki jestes zmeczony i niewyspany. Potrzebujesz koniecznie prysznica i luzia, no co tak stoisz, chodz do nas!" Rano to bułka z maslem. Zazwyczaj cały Budapeszt idzie do nas jak stado baranów.

Bitwa


Kłopoty zaczynają się o sżóstej, gdy wokół wyjścia z podziemi zaczynają krazyć mysliwi z bursy UJ. Zapowiedź nadjeżdzającego pociągu z Gdyni (Szwedzi!) oznacza alarm bojowy. Podrywamy się z krzeseł i krawezników (Na piec osób mamy tylko trzy miejsca siedzące, żeby zbytnio nie kusił nas odpoczynek.). Zakładamy firmowe czerwone czapki, kieszenie napychamy ulotkami. Biegniemy na peron. Na pierwszy rzut oka czysto. Nie z nami te numery. Zgromadzeni podróżni ze zdziwieniem patrza, jak grupa młodych ludzi w czerwonych czapkach nawołując biega po peronie zagladając za każdy filar. Są! Dwie parki. Najwyrazniej w tym sezonie bursiacy (mysliwi pracujący dla bursy UJ) postawili na seksapeal. Połowe składu stanowia tlenione blondyny z nogami do samej ziemi. Ich zadaniem jest przyciagniecie uwagi meskiej cześci populacji żółwi. Rzadko kiedy się odzywają, zreszta nie ma takiej potrzeby. Gdy zrealizują swa role do akcji przystępuje "nawijacz" z zasady płci meskiej. Metoda rzekomo swietna na południowców, choc praktyka tego raczej nie potwierdza. My, zatrudnieni w "Green Apple" szczycimy się tutaj niepodzielnym panowaniem. Teraz każdemu z konkurentów przydzielamy anioła stróża, uważającego by przypadkiem nie uprowadził kogos tylnym wyjściem. W pogotowiu bojowym oczekujemy na wjazd pociągu. Wreszcie staje. Nerwowa krzatanina, do bólu wypatrywane źrenice przesuwają się po twarzach wszystkich wysiadających. Sami Polacy. Truchcikiem biegnę wzdłuż pociągu bez przerwy natretnie przygladając się mijanym podróżnym a równoczesnie nasłuchując strzepów rozmów. Polski, znów polski, niemiecki?! Nic z tego - chyba gwara slaska. Parka bursiaków drepce dwa kroki za mna. Patałachy sami nawet nikogo znaleźć nie potrafią. Wreszcie jest! Czteroosobowa urocza rodzinka z cała pewnościa rozmawia po francusku. Nie ma czasu do namysłu. Uśmiech!

- Witam drogich Państwa w czarującym królewskim stołecznym mieście Krakowie! Jeżeli poszukują Panstwo noclegu, to mysłe iz mam cos ciekawego do zaoferowania. Prosze spojrzec! - z gracją rozwijam przed oczami oszołomionych zabojadów kołorowa ulotke z mapka, w której centrum widnieje zaznaczony wielkim czerwonym krzyzykiem "Green Apple Youth Hostel". W miedzyczasie zdażyłem już rozdac podobne ulotki dwóm dzieciakom. W tym momencie spłoszone spojrzenia dwójki rodziców uciekają gdzies w bok. Instynktownie starają się schowac dzieci za góre bagaży. Czyzbym zapomniał o uśmiechu ? Powód jest inny. To swoją gadke rozpoczał "nawijacz" z bursy. Podnosze głos starając wcisnac się miedzy rywala a ofiary, co nie jest proste, zważywszy, że facet waży dwa razy wiecej ode mnie.

- Należymy do renomowanej, międzynarodowej, dynamicznie rozwijającej sie sieci schronisk młodziezowwych "Green Apple Youth Hostel". Nasze placówki ciesza się ogromnym powodzeniem we wszystkich stolicach Europy Srodkowej. Tylko u nas za cenę typowego schroniska młodziezowego znajda Panstwo, wygodne przestronne pokoje, czyściutkie, świeżo wyremontowane łazienki, skrytke na rzeczy wartościowe, sale telewizyjna z pełnym wachlarzem programów satelitarnych. I to wszystko o 15 minut piechota od centrum miasta!

Z niekłamana satysfakcją stwierdzam, iż przytłoczony potokiem mojej wymowy konkurent zamilkł jak niepyszny. Bezużyteczna wobec zasłubionej pary blondyna stoi o kilka kroków od nas z na wpół oklapłym uśmiechem na obficie uszminkowanych ustach. Zaczynam czuć się pewnie.

- Jeśli sś Państwo gotowi spróbować - oferujemy bezposredni, natychmiastowy przejazd mikrobusem prosto do hotelu. Jesli nie spodoba sie Panstwu gwarantujemy bezpłatny powrót następnym kursem. Ale, - tutaj robie "perskie oko" - jak facet z reklamy piwa bezalkoholowego - to się nie zdarza. Wszystkim się podoba i wszyscy zostają.

Niepewne uśmiechy na twarzach pary przybysżów znad Sekwany zdaja się wskazywac iż moja szybkostrzelna angielszczyzna powoli przekracza granice percepcji .Mezczyzna szykuje się nawet do zadania jakiegos pytania, gdy przerywa mu natretny głos wrażego "nawijacza":

- Niech Pan im nie wierzy, oni wcale nie są tak blisko centrum. Nasz hotel łezy równie niedaleko od rynku a oprócz tego oferuje znacznie wygodniejszy dojazd...

A to gnida, menda, hiena! Nie stać go na nic poza nikczemnymi kłamstwami. Na szczeście doswiadczony łowca umie sobie radzić w takiej sytuacji. W mgnieniu oka wybucham perlistym śmiechem rubasznie poklepując rywala po rozłożystych plecach.

- Dobre sobie! Chyba nie wierzy Pan w te bzdury? - pokrzykuje wesolo do Francuza nie mogac opanowac udanego chichotu. - Niech Pan tylko spojrzy na mape. Oni sa po drugiej stroni Wisły. Wie Pan jakie korki sa cały dzien na mostach? Dla dobra dzieci nie podejmie Pan chyba takiego ryzyka!

Ten argument zdaje się przeważac szale. żółwia rodzinka zbiera powoli swe toboły i każe prowadzić się do autobusu. Victoria! Obejmuje prowadzenie. Na czele naszych szanownych gości krocze majestatycznie w strone parkingu, podejrzliwie rozgladając się na boki, czy aby nikt nie spróbuje mi ich odbić. Konwój dociera pomyslnie. W mikrobusie czeka już kilku angielskich skautów. Udany połów! Liczac 4 zł. Od łebka, z całego pociągu zgarneliśmy na czysto ponad sześćdziesiat złotych. Trzy pełne mikrobusy! Zapowiada się dobry dzien.

Przynęta


Żeby skutecznie zwabić żółwia nie wystarczy już pokój z łóżkiem i karteczka odbita na ksero. Srodkiem pierwszego kontaktu z ofiarą jest ulotka reklamowa. Musi prezentować się jak najokazalej. Wydrukowana na kredowym papierze, z barwnymi ilustracjami, podpisami w kilku językach. Zazwyczaj ma kilka stron. Największym elementem ulotki jest mapa miasta z zaznaczonym hotelem. Mapa odpowiednio wyskalowana. Nie ma znaczenia, czy schronisko mieści się przy Basztowej, na Krowodrzy, czy Dębnikach, na mapie zawsze wygląda , jakby do rynku było najwyżej pięc minut piechotą. Do tego długa lista autobusów i tramwajów mających zapewnić połaczenie z centrum miasta. Wystarczy, by linia przebiegała w odległości jakiegoś kilometra od hotelu. I lista wygód: pojedyńcze pokoje, odremontowane łazienki, kilka typów wyżywienia. I musi być otwarty 24h na dobę. Największym grzechem w oczach zagranicznego turysty jest zamykane na noc wejście. To dyskwalifikuje hotel. Oczywiście podczas pierwszej podróży nie można pozostawić delikwenta do dyspozycji MPK. Aby ustrzec go przed pokusami zboczenia z trasy, trzeba odstawić pod eskortą na samo miejsce. Tuż przy wyjściu z peronu czekają mikrobusy, gotowe natychmiast odtransportować upolowaną zdobycz na miejsce i postawić przed okienkiem recepcji. Stąd już nie uciekną.

Stara gwardia


- Sp... ty mała k...! - krzyczy nobliwa starsza pani o włosach przyprószonych siwizna do jednej z "czerwonych czapek", celując w nia ostrym końcem parasolki. - To moi klienci!

Oszołomiona dziewczyna cofa się o krok. Starsza dama skwapliwie wykorzystuje chwilowa przewage i wymachując pamietająca czasy przedwojenne mapa Krakowa osiada dwie przerażone uczennice z Niemiec. W jej bezładnej gadaninie co chwila pojawiają się dwa słowa. "Biliges Zimmer, biliges Zimmer!" Niemki krok za krokiem cofają się do tyłu, aż wreszcie wybakawszy "Entschuldigung." Rzucają się do ucieczki. Furia leciwej damy kieruje się znów przeciwko "czerwonej czapce".

- Patrz co narobiłas dziwko! Wypłoszyłas mi klientów! Wy diabły wy złodziejki, ludziom zyć nie dajecie. Na Placu Biskupim pod latarnia stac!

Daria, pracująca dla "Green Apple" przywykła już do wulgarnych wyzwisk.

- Starsze panie, pojawiają się najpóżniej, wczesnym przedpołudniem. Od lat przyzwyczaiły się do niepodzielnego panowania na dworcu i wydaje im się że turyści sa ich własnościa, a my na sam ich widok powinniśmy oddalac się w ukłonach. Od najgorszych osiedlowych chuliganów nie usłyszy człowiek tylu przeklenstw co od nich. (Daria mieszka na Wzgórzach Krzesławickich, wiec wie co mówi.) Nie moga pogodzić się z tym, że przegrywają w uczciwej konkurencji.

- Kto ich tu wpuścił?- pani Izabela jedna z najbardziej krewkich staruszek, znana wsród dworcowej młodziezy jako "Parasolnica" z powodu swojego zamiłowania do szermierki tym staroswieckim instrumentem ze zdenerwowania pali papierosa. - Przychodze tutaj od dwudziestu lat! Ich na swiecie nie było , kiedy ja wynajmowałam pokoje cudzoziemcom. A kogo ja nie znałam! Arystokraci woleli u mnie spac niz we "Francuskim"! A teraz przychodzą takie szczyle pchają się we trzech każdy gada w innym jezyku. Ani jednemu nie przepuszcza, wszystkich najlepiej by zgarneli, a człowieka z torbami puścili. Jak ja mam czynsz na Mikołajskiej z samej renty opłacić? Wnuczka w tym roku do liceum idzie!

- A ja co na wódke zarabiam albo na narkotyki? - argumenty starszej pani nie robia na Andrzeju żadnego wrażenia - My nie prowokujemy starc. To one przyplatują się i z miejsca zaczynają kłamac. A to, że u nas jest brudno, że karaluchy, że pościeli nie zmieniamy przez tydzien. Jak przegrywają to dochodzi do rekoczynów. Wczoraj jedna z nich podarła kolezance ulotke i rzuciła na twarz. Ale to niedługo się skończy. Szef rozmawiał z sokistami i obiecali trzymac babcie z daleka od nas.

- Nikt nas stad nie ruszy. będzie trzeba , to do sadu pójdziemy. Od lat obowiazywał tu zwyczaj, że klient do którego podszedłem jest dla innych nietykalny. A oni musza podejsc do każdego. (Uczciwa konkurencja wymaga, żeby klient wysłuchał wszystkich, a potem podjął decyzje - tak sadzą młodzi mysliwi.). Wiec mówimy ludziom, nie idzcie do nich, bo u nich brudno! Co innego możemy mówić? będzie trzeba, to z zieciem przyjde, żeby zrobił z nimi porzadek. A sokistów też się nie boje. - pani Anna, druga z dworcowych weteranek, wie co mówi. U jej stóp waruje olbrzymi doberman.

Jak to robia inni.


Na dworcu "Gyorsvasut vegall" w Budapeszcie wszystko odbywa się w innej skali. Pomiedzy pietnastoma peronami, wsród tłumu przyjezdnych i wrzaskliwej chinszczyzny megafonów bez problemu dostrzec można stukilkudziesiecioosobowy tłumek różnej maści łapaczy i naganiaczy. Młodzi i starzy, podobnie do tych z Krakowa nobliwe starsze panie i podejrzanie wygladający młodziency. Wszyscy z tabliczkami i tekturkami "Room for rent", "Cheap accommodation" itd. Kierowani głosem megafonów raz po raz podejmują migracje na drugi koniec dworca, by po chwili powrócić zwabieni kolejna zapowiedzia. Czasami, gdy równoczesnie zajezdzają dwa lub wiecej pociagów tłum rozpada się, by za chwile znów się odrodzić. Zagraniczny pociag atakowany jest od razu na całej długości. Pod każdymi drzwiami czeka kilku mysliwych. Wsiadając ofiary są w ciagu kilkunastu sekund otaczane i porywane do wyjścia przez nielicznych szczesliwców, po czym zawiedziona większosc czym predzej odpływa na spotkanie kolejnego miedzynarodowego ekspresu.

Ten tłum to jednak wierzcholek góry lodowej. Na Wegrzech prawdziwa walka zaczyna się tuz za granica. Wyposażony w bilet okresowy naganiacz wsiada do pociągu na stacji granicznej i udaje się w podróż od przedziału do przedziału. Rzecz jasna nie sam. Wedle napisanej zasady każdy z mysliwych ma 10 minut na rozmowe z każdym z żółwi. Póżniej musi ustapić miejsca następnym, ci następnym itd. Każdy z mysliwych pozostawia klientowi ulotke, zapowiadając rychły powrót i zyczac udanej decyzji. Gdy pociag zbliza się do Budapesztu kierunek procesji ulega odwróceniu. Mysliwi ponownie nachodzą niedawno opuszczone ofiary zapytując o kogo wybrali. Jesli otrzyma pozytywna odpowiedz, przez telefon komórkowy zawiadamia czekających na peronie przechwytywaczy, którzy eskortują gości w drodze do hotelu. Rzecz jasna tak harmonijna i pokojowa współegzystencja może istniec tylko w teorii. Pyskówki, barykadowanie się ze złowiona zwierzyna w przedziałach, przepychanki w waskich wagonowych korytarzach są na porzadku dziennym. Wszystko to jednak lepsze od dworcowego kotła.

- Na dworzec przychodzi tylko drobnica. - Zoltan, Budapesztenski pracownik "Green Apple" z góry spoglada na kłebiacy sie tłum. - Dla nich zostają same spady. Poza tym wszedzie się tu kreca ludzie Araba. A oni i przewrócić i pobić potrafią.

Rzeczony Arab, rzeczywiście śniadolicy właściciel sieci "Students Island" przez szeregowych naganiaczy wymieniany jest z lekiem i odraza. Chociażby z powodu swoistego ceremoniału inauguracji sezonu. W pierwszych dniach lipca Arab odbywa runde po Budapeszcie składając wizyty wszystkim konkurentom. W towarzystwie dwóch poteżnych ochroniarzy w milczeniu przeciaga dłonia po gardle. Każdy, kto wszedł w droge mysliwym ze stajni Araba (zazwyczaj byłym sportowcom, klubowym bramkarzom itp.) zaswiadczy, że nie są to czcze pogróżki.

Atakowanie w pociągu to naturalne następstwo nasycenia rynku. - uwaza Zoltan - Was to też niedługo czeka.

Goście


- Oni są bardzo mili, bardzo ich lubie. - Takechi Ogaza student z Kioto od dwóch dni nocuje w krakowskim "Green Apple" - Zupełnie nie wiedziałem co ze soba zrobić, a oni sami podeszli, wytłumaczyli, zaprowadzili. Na dworcu potrzebny jest ktos taki, bo kreci się tam mnóstwo oszustów. I w kasie pomogli się dogadac i w informacji kolejowej. W hotelu jest bardzo czysto i miło. Organizują wycieczki do Oswiecimia dla gości, wiec nie musiałem sam się troszczyć o dojazd. - Takechi poważnieje - Jestem Japonczykiem - mówi powoli - Bede bardzo długo pamietał wasza uprzejmosc.

O tej porze (piata po południu) młody Japonczyk jest jednym z niewielu gości pozostających w gmachu akademika. Mniej wiecej o tej porze większosc przybyłych w ciagu dnia turystów wyrusza "na podbój" starego miasta. Wojtek - hotelowy portier - szybko zwietrzył doskonały interes. Wsród wyruszających do miasta cudzoziemców kolportuje przygotowany przez siebie przewodnik po knajpach i klubach nocnych. Chałupniczo wyprodukowana ksiażeczka, odbita na ksero, napisana "murzynskim" angielskim z recznie rysowanymi mapkami idzie jak chrupiace bułeczki.

- Najlepsi są południowcy: Włosi, Hiszpanie. Nie rozumieją żadnego ludzkiego jezyka, ale umieją pokażac o co chodzi. - tu Wojtek pokazuje gest , którego nie wypada nasladowac przy paniach - Mam dla nich specjalny suplement. Celowo na różowym papierze wydrukowałem!

Daniele Martogoli, rodowity Rzymianin rzeczywiście ma kłopoty z wypowiadaniem się w jakimkolwiek obcym jezyku. Na wszystkie pytania odpowiada na zmiane "I love Cracow!" i "Beautifull place". Gdy zniechecony wyłaczam dyktafon, robi "perskie oko" i z wdziekiem nasładuje gest zademonstrowany przez portiera.:

- Good Russian service!

Na żadna rozmowe nie ma natomiast ochoty gromadka Szwedów wracających z zakupów. Objuczeni plecakami z wesoło pobrzekująca zawartościa chyłkiem zmierzają na pietro by zamknac się w swoim pokoju. "Cocroach farm. Do not feed!" ("Hodowla karaluchów. Karmienie zabronione") ostrzega napis nad ich drzwiami.

- Dobra jest! - Wojtek nie kryje zadowolenia - Znowu się schleją i zapomna wyprowadzić przed końcem doby hotelowej. Chociaż z drugiej strony - frasuje się - po takich jest zawsze najwiecej sprzatania...

- To najgorsza banda, jaka w zyciu widziałem! Polska młodziez przy nich to anioły. Forsy mają jak lodu i wydaje im się, że całe miasto kupia. - pan Anastazy, dobroduszny emeryt mieszkający w kamienicy vis'a'vis wejścia hotelu ma w zanadrzu nieprzebrane bogactwo opowieści o ekscesach młodych obcokrajowców. A to o Niemcach wspinających się o drugiej w nocy po piorunochronie do pokoju na drugim pietrze. A to o nietrzezwych Hiszpanach budujących o podobnej porze zywa piramide na hotelowym dziedzincu. Z miernym skutkiem. Pan Anastazy nie kryje oburzenia na panujące wsród turystów zwyczaje. Troche lepsza opinie o naszych gościach ma jego zona:

- Włosi całkiem niezle spiewają. Szkoda, że tak póżno w nocy, ale naprawde ładnie. Człowieka wspomnienia nadchodzą. Od czterdziestu lat nie słyszalam "Bandiera Rossa" w oryginalnym wykonaniu.
P.S. Niektóre imiona i nazwy przedsiebiorstw zostały zmienione na wyraźnie zyczenie właścicieli.
powrót