Studium@WWW IWONA BIERNACKA
"MIĘDZY OBRAZEM A OBRAZEM"

Zachęcona wszechobecną reklamą postanowiłam w ostatni weekend, podążając wyznaczoną Oskarami ścieżką wybitnych dzieł filmowych roku 1998, udać się do kina na nagrodzony, za efekty specjalne, film Vincenta Warda "Między piekłem a niebem".

Twórcy zachęcając mnie, potencjalnego "oglądacza" do obejrzenia ich filmu, a tym samym wzrostu jego pozycji w "box office" i zwiększenia wpływów dystrybutora, opisywali go jako wzruszającą opowieść o sile uczucia, które jest w stanie pokonać wszelkie możliwe (ból) i niemożliwe (śmierć) bariery, by przekroczyć bramy piekieł.

Atutem miały być również nie prezentowane dotychczas, wysublimowane wizualnie wizje krain wiecznej szczęśliwości i radości, czyli Nieba i wiecznego potępienia i cierpienia, czyli Piekła. Zaintrygowana tymi słowami podjęłam brzemienną w skutkach decyzję.

Postanowiłam sprawdzić ową zachwalaną wybitność, ponieważ jak od dawna wiadomo, między prawdą a reklamą jest przepaść podobna tej, jaka jest między piekłem a niebem. Zasiadłam więc w ciemnej sali i przeszywana dreszczykiem emocji wpatrywałam się w ekran, oczekując na wysmakowaną wizualno-intelektualną ucztę. I jeżeli chodzi o stronę wizualną, zostałam w pełni usatysfakcjonowana.

Reżyser "Między piekłem a niebem" z wykształcenia jest malarzem, dlatego też użycie synonimu 'obraz' zyskuje tu nowe znaczenie. Film bowiem jest kolejnym obrazem Warda-reżysera, jego kolejnym dziełem w filmografii, ale także, jak wcześniejsza "Mapa ludzkiego serca" (1993), jest plastycznie wyrafinowanym, ożywionym obrazem Warda-malaża. Fakt ten nasunął mi skojarzenie dotyczące X muzy. Kino, sztuka jarmarczna, było uważane za rozrywkę dla, delikatnie rzecz ujmując, mało wyrobionych intelektualnie odbiorców. Pierwsze filmy to po prostu ożywione fotografie, które zachwycały samym faktem istnienia ruchu. Dopiero dzięki eksperymentom G. Meliesa widz zaczął zwracać uwagę na wypełnienie kadru. Dziwne księżycowe i morskie stwory, pojawiające się na ekranie za sprawą wykorzystania sztuczek prestigitatorskich, dały początek późniejszym filmom fantastycznym, a przecież wizje Piekła i Nieba są fantazjami R. Mathersona, autora powieści "What Dreams May Come", oraz R. Bassa, scenarzysty i reżysera. W twórczości G. Meliesa należy także upatrywać źródeł teorii o "magii kina", której pełny rozkwit możemy podziwiać w filmie Warda. On już nie ożywia tylko fotografii, on ożywia obrazy, dzieła sztuki lub, ujmując to inaczej, maluje za pomocą nowoczesnej techniki. Zmusza również widza do wysiłku intelektualnego, tematem filmu jest uwspółcześniony mit o Orfeuszu i Eurydyce. Piekło i Niebo są projekcjami wizji bohaterów, lecz każdy wnikliwy obserwator odnajdzie w nich inspiracje konkretnymi dziełami impresjonistycznymi (Niebo), czy też malarstwem niemieckich romantyków (Piekło). Film Nowozelandczyka staje się przyczynkiem do zasygnalizowania kilku istotnych kwestii dotyczących przeszłości kina, a mianowicie:

- czy współczesny reżyser powinien być artystą czy raczej rzemieślnikiem? - czy w kinie prym wiodą elementy wizualne czy werbalne? i na koniec: czy współczesna technika całkowicie zdominuje treść filmów?

Odpowiedź na pierwsze z postawionych pytań nie jest do końca jednoznaczna, gdyż bycie świetnym rzemieślnikiem nie wyklucza bycia równocześnie wybitnym artystą. W historii kinematografii mamy wiele takich przypadków, wystarczy wspomnieć choćby takie nazwiska, jak I. Bergman czy F. Fellini. Byli oni zarówno świetnymi rzemieślnikami jak twórcami, gdyż wypracowali swój oryginalny, rozpoznawalny przez koneserów i laików, styl.

Skłonić można się nawet ku twierdzeniu, że filmy dobrze zrobione mają przewagę nad filmami pięknymi tylko wizualnie, ponieważ, oprócz feerii barw i fascynacji obrazem, w pamięci odbiorcy pozostaje również zarys treści. Wprawdzie większość widzów jest wzrokowcami, ale wspomnienia ich nie będą ograniczać się jedynie do kilku pięknych scen, lecz przywołają z pamięci konkretne uczucia i przeżycia istniejące w świecie realnym. Skupienie się jedynie na wizualnym kształcie kadru może rodzić też pewne wątpliwości dotyczące osoby autora, tzn. czy jest nim jeszcze reżyser, czy obraz jest już tylko projekcją wyobrażeń operatora kamery. W kwestii przewagi elementów werbalnych lub wizualnych chyba jeszcze długo nie będzie można udzielić w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi, a to za sprawą takich twórców, jak W. Allen czy L. Visconti.

W. Allen jest uważany za reżysera-intelektualistę, dla którego istotę filmu stanowią kwestie wypowiadane przez aktorów, natomiast cechą charakterystyczną stylu L. Viscontiego jest barokowy przepych, kadry wręcz błyszczą złotym blaskiem. Po prostu w każdym filmie oba elementy muszą współegzystować, zaś ograniczenie się do jednego z nich może służyć jedynie eksperymentom lub innowacjom formalno-treściowym. Pozostało jeszcze wyjaśnienie ostatniej wątpliwości dotyczącej kształtu współczesnego kina. Coraz większa dominacja komputerowych efektów specjalnych nad grą aktorów rodzi uzasadnienie obawy co do przyszłości X muzy. Niestety, większość filmowych hitów ostatnich lat to zgrabne połączenie olśniewających zdjęć z animacją i grafiką komputerową. Treść schodzi w nich na drugi plan, lub jest tylko dość słabym pod względem jakości uzupełnieniem obrazu. Efektowna oprawa filmów z gatunku fantasy, lub będących synkretycznym połączeniem kilku gatunków z przewagą fantastyki, nie gwarantuje również interesującej zawartości treściowej. Ciekawy pomysł podporządkowany technicznym sztuczkom często traci swą siłę wyrazu, gdyż istotę dzieła nie stanowi już wygranie emocji, lecz urzeczenie widza obrazem.

W filmie takim jak "Między piekłem a niebem" można bez żalu wyłączyć dźwięk, bo atrakcją jego są poddane animacji wyobrażenia dawnych i współczesnych malarzy. Przydają one wartości filmowi, ale również dominują nad innymi elementami składającymi się na jego ostateczny wygląd. Należy mieć jedynie nadzieję, że fascynacja reżyserów możliwościami technicznymi otwierającymi się przed nimi nie spowoduje całkowitego skomputeryzowania filmów, lecz że będzie dopełnieniem ich wizji.

powrót