Logo AP
Gazeta Studium Dziennikarskiego przy Akademii Pedagogicznej w Krakowie
Powrót   I rok II rok Jubileusz
 
Wywiad
Reportaż
Felieton
Prasa
Radio
Telewizja
O Studium
Wystąpienia
Fotoreportaż
Autorzy

Pozostałe reportaże

Marta Teska

Życie w rytmie moktaka

* Moktak - drewniany instrument perkusyjny o opływowym kształcie, służący do wybijania rytmu w trakcie buddyjskich śpiewów

04:45 pobudka, 15 minut na zebranie się i zejście, nim dźwięk moktaka odbijający się głucho wśród drewnianych ścian nie zasygnalizuje, że już czas zejść na dół, do Sali Dharmy. Śpię na materacu na podłodze, w sali z trzema innymi kobietami. Jedna z nich jest tu, podobnie jak ja, po raz pierwszy, pozostałe dwie są stałymi bywalczyniami. Zbieramy się w zupełnym milczeniu, w pośpiechu, bez zbędnych słów i gestów, bez wymiany uprzejmości czy pozdrowień. Dzień wcześniej zostałam poinformowana - w ośrodku obowiązuje nakaz zachowania ciszy. Zabroniona jest nawet komunikacja niewerbalna. Cicho zbiegamy po schodach, ściągamy buty, zakładamy specjalne szaty.

O 5:00 zaczynamy wykonywać pokłony, równe 108. Ci, którzy nie wytrzymują, mogą robić je na stojąco. Ci, którzy dają radę, padają na kolana i dotykają czołem maty. Podnoszą się i znów upadają, 108 razy. W ten sposób zaczyna się tu każdy dzień.

Moktak wybija rytm

Wszystko odbywa się w skupieniu, powadze, ciszy. Nikt nikogo o nic nie pyta, wszystkie reguły zostały ustalone poprzedniego dnia, a zapominalscy mogą spojrzeć na kartki z programem YMJJ, rozwieszonymi na terenie ośrodka. YMJJ, czyli Yong Maeng Jong Jin - po koreańsku oznacza "siedzieć uważnie jak tygrys gotujący się do skoku". Dla nas to 3 dni odosobnienia, wspólnych posiłków, medytacji i śpiewów, intensywną pracę nad swoim umysłem, niewiele snu. Znajduję się w Głównej Świątyni Szkoły Zen Kwan Um w Polsce - międzynarodowego stowarzyszenia ośrodków i grup medytacji, w Polsce istniejącym od 26 lat.

O 5:30 rozpoczyna się półtorej godziny śpiewów. Siadam na swojej macie w pozycji lotosu, choć nogi bolą po poprzednim dniu. Dostaję specjalny śpiewnik. Wszystkie śpiewy, poza jednym, są w języku koreańskim. Dyskretnie lustruję wzrokiem pozostałych uczestników - większość z nich wypowiada słowa tych pieśni przynajmniej parę razy w tygodniu od kilku lat. Oni nie potrzebują pomocy, znają teksty na pamięć. Skupiam się, żeby nadążyć za grupą. Moktak wybija rytm, podążam za nim.

Najtrudniejsze są posiłki

Choć jako nowicjusze zostaliśmy wcześniej szczegółowo poinformowani, jak jeść i co robić, mamy z tym problem. Dostaję cztery identyczne plastikowe miski, dwie lniane serwetki i łyżkę. Od tej pory mają służyć nam na czas wszystkich posiłków. Uczę się, jak rozkładać miski, która przeznaczona jest na chleb, a do której mogę wlać wodę. Muszę pamiętać, by na początku posiłku łyżka skierowana była trzonkiem w kierunku ołtarza.

Posiłki przygotowuje mistrz kuchni, ale wszyscy pomagamy przynieść je do Sali Dharmy. Na specjalnych tackach znajdują się chleb, masło, ogórki, kasza z dżemem i jajka. Skromnie, ale syto. Jedzenie nie ma służyć przyjemności. Jest zbędną koniecznością, zabierającą czas, który mógłby zostać przeznaczony na medytację. Oczywiście nie jemy mięsa.

Prowadzący uderza w chukpi - przyrząd w rodzaju drewnianego miecza, który sygnalizuje początek posiłku. Staram się jeść szybko, pamiętając o wszystkich zasadach, bo gdy większość osób skończy, ten sam sygnał chukpi zapowie koniec jedzenia. W jednej misce trzymam herbatę, reszta służy jako pojemniki na pokarm. Gdy już skończę, muszę za pomocą chleba wyczyścić wszystkie miski, następnie przelać herbatę kolejno z jednej do drugiej, i na koniec wypić. W ten sposób odbywa się jednocześnie mycie naczyń. Kto nie zdąży zjeść równo z grupą, ma do wyboru albo wlanie herbaty do miski z jedzeniem i wypicie resztek, albo schowanie miski za plecy i dojedzenie dopiero, gdy wszyscy wyjdą z Sali. Obie opcje są mocno stresujące...

Na koniec odbywa się jeszcze specjalny rytuał - każdy z biesiadników dostaję trochę wody, kolejno przelewają do każdej ze swoich misek, a następnie do wspólnego pojemnika. Istnieje buddyjska legenda o głodnych duchach, mających ogromne żołądki i przełyki cienkie niczym igła. Nawet jeden okruch chleba mógłby je zabić. Dlatego wszyscy przelewają wodę bardzo ostrożnie.

Wszystkie te praktyki służyć mają wyrobieniu wrażliwości na pozostałych uczestników odosobnienia. Są częścią praktyki medytacyjnej i trenują nas w dostrzeganiu wszystkiego dookoła. Staramy się, jak możemy, ale kończy się na tym, że chodzimy głodni.

Cały dzień spędzamy w pozycji lotosu albo półlotosu, w sumie 8 godzin medytacji Zen, około trzech godzin śpiewów porannych i wieczornych, trzy formalne posiłki. Ci, którzy nie wytrzymują bólu nóg, mogą na chwilę wstać, nie wolno im jednak wyjść z Sali. Ulgą dla zmęczonych kończyn są krótkie, 5-10 minutowe przerwy pomiędzy kolejnymi punktami dnia oraz obowiązkowa godzina pracy w ośrodku. Drugiego dnia jestem tak zmęczona, że zasypiam przy każdej okazji.

"Ciągle ta podłoga

-Czas poświęcony siedzeniu w zazen można spędzić bardzo twórczo - śmieje się Poep Sa Nim, czyli Nauczycielka Dharmy, wygłaszając przed zebranymi specjalną mowę. Cóż bowiem można robić siedząc osiem godzin dziennie na specjalnej poduszce, w pozycji lotosu - ze skrzyżowanymi nogami, wyprostowanymi plecami, oczyma utkwionymi w drewnianej podłodze metr przed sobą? -Można wtedy obmyślać, co ugotujemy na obiad, gdzie pojedziemy na wakacje, co zrobimy pojutrze... - ironizuje Poep Sa Nim. Zen nie jest atrakcyjny, nie jest kolorowy jak Buddyzm Tybetański, jest nudnym siedzeniem - podłoga, podłoga, ciągle ta podłoga - mówi Ala, mieszkanka ośrodka od 8 lat -Zen wymaga cierpliwości i ogromnej samodyscypliny.

Słowo "zazen" wywodzi się z sanskryckiego terminu "dhjana", i oznacza "siedzieć, medytując". Buddyzm Zen jest jednym z nurtów Buddyzmu, powstałym w VI w n.e. w Chinach. Jego celem, podobnie jak celem innych nurtów tej religii, jest osiągnięcie oświecenia i doznanie wglądu w naturę swojego umysłu, jednak od pozostałych form Buddyzmu odróżnia go jego prostota i bezpośredniość, poleganie na własnym doświadczeniu i na medytacji w stopniu znacznie większym, niż na świętych sutrach czy rytuałach. Można o nim powiedzieć, że jest najbardziej minimalistyczną odmianą Buddyzmu.

Tak naprawdę zazen jest ciężką praktyką, wymagającą ciągłej kontroli swojego umysłu. Skupienie uwagi jedynie na oddechu, wyrzucenie z głowy wszelkich myśli, uwolnienie się od nawykowego planowania, wspominania, snucia przypuszczeń, jest bardzo trudne. Stanem idealnym, do jakiego dąży się dzięki medytacji, jest osiągnięcie "oświecenia", czyli bycie "tu i teraz" - niesłychana świadomość każdej upływającej chwili i umiejętność postrzegania rzeczy takimi, jakimi są naprawdę. Dlatego tak ciężko jest wytrwać i wysiedzieć w zazen, dlatego niewiele osób decyduje się na ten rodzaj medytacji.

Do tego dochodzi ból nóg i pleców, który jest szczególnie uciążliwy dla początkujących i utrudnia skupienie. Choć, jak zaznaczają długoletni praktykujący, ból w zasadzie nie mija. To człowiek uczy się do niego przyzwyczajać.

Przyjedź, zosta

Prawie czternaście godzin medytacji dziennie. Wszystko w ciszy, powadze, skupieniu. Chłopak siedzący naprzeciwko, uśmiecha się szelmowsko i puszcza oko ponad głowami zatopionych w medytacji osób. Podobnie jak ja, jest tu po raz pierwszy i podobnie ciężko mu się skupić. Spod półprzymkniętych powiek obserwuję twarze pogrążonych w medytacji osób. Zastanawiam się, kim są i jak żyją, co przywiodło ich w to specyficzne miejsce - piętrowy domek na przedmieściach Warszawy, biel ścian i kojący brąz drewna w środku, urządzone skromnie, ale ładnie. Na dole wspólna kuchnia i łazienka, Sala Dharmy przeznaczona do medytacji, a na poddaszu pokoje mieszkalne. "Normalnie, prawie jak w mieszkaniu studenckim, tylko, że czyściej" - myślę zaskoczona. Co skłania młodych ludzi do porzucenia rodzin, do zostawienia za sobą poprzedniego życia, do zamieszkania tutaj?

Dla niektórych ośrodek jest czymś w rodzaju azylu. Tak było również w przypadku Eweliny, dziś 45-letniej, szczęśliwej mamy i mężatki, którą do medytacji namówił kiedyś chłopak - Byłam zakochana, więc z nim usiadłam do medytacji - opowiada. Potem z tym chłopakiem się rozstaliśmy i nie miałam gdzie mieszkać. Mówił mi, że jest taki ośrodek. Przyjechałam, bo wiedziałam od niego, że mieszkają tu dobrzy, serdeczni ludzie. A później zaczęłam praktykować. Wzięłam udział w jednej sesji i poczułam, że rzeczywiście coś w tym jest, że coś się ze mną dzieje, że staję się mniej pomieszana, że mój umysł robi się bardziej klarowny i prostszy, że coś się pozytywnego dzieje, że to działa. Ewelina przez półtora roku mieszkała w ośrodku, potem poszła swoją drogą. Jednak od szesnastu lat przyjeżdża tu na odosobnienia.

Wpadłem zobaczyć jak jest, po czym po roku wróciłem - mówi Wojtek, 43 lata, mieszkaniec. Ośrodek ma w sobie coś, co przyciąga. Jednych na stałe, drugich na krócej, jeszcze inni wracają tu po kilka razy - przyjeżdżają na odosobnienia i wyjeżdżają, ale wiedzą, że kiedyś wrócą. Czasem zdarza się, że ktoś wpada zupełnie bez zapowiedzi, bo ma zły humor, coś do przemyślenia w życiu i zostaje na dwa tygodnie - opowiada Ania, również mieszkanka. Nikt wtedy takiej osoby nie wyrzuca. Może się tu zatrzymać, pomieszkać, pomedytować.

"Wiem, że to jest moja droga"

Większość z nich z buddyzmem spotkała się po raz pierwszy w książkach, najczęściej przypadkiem. Postanowili spróbować. Po chwili rozmowy zgodnie przyznają, że od pierwszego zetknięcia się z Zen wiedzieli, że jest to droga, którą chcą podążać. Jak tylko tego posmakowałam, to już wpadłam - mówi Ania, dla której pierwszy tydzień medytacji był przełomem w życiu. Wiele rzeczy przewartościowałam po tym tygodniu - mówi. Radek (40 lat, od trzech lat mieszkaniec ośrodka) na początku próbował szukać jeszcze innych ścieżek duchowego rozwoju, ale szybko skapitulował. Czytałem buddyjskie książki. Kiedyś nawet myślałem, że to nie ma sensu, żeby tak od razu buddyzm, że może coś innego poczytam, spróbuję. Zacząłem czytać o Islamie, i nawet nie skończyłem czytać tej książki, nie wciągnęła mnie. 28-letnia Agata już na drugi dzień po pierwszej medytacji przyszła na następną, a po dwóch miesiącach przeprowadziła się do ośrodka. Nie miała żadnych wątpliwości.

Ucieczka przed szaleństwem

Czasem za przyjazdem do ośrodka kryje się przykra historia. Zwykle jest tak, że zaczyna się praktykę duchową, bo w życiu pojawia się kryzys" - odpowiada, zapytany o motywację do rozpoczęcia praktyki medytacyjnej, jeden z księży, sam medytujący codziennie od sześciu lat. Według niego tak jest w przypadku większości. Ludziom często wydaje się, że poprzez praktykę duchową rozwiążą swój kryzys, który jest ze znacznie niższego poziomu niż poziom duchowy, i z tego powodu najczęściej im to nie wychodzi. Wtedy muszą cofnąć się o parę schodków w dół, zrobić zwyczajną psychoterapię. Niektórzy potem kontynuują praktykę, i wtedy ta kontynuacja zaczyna być sensowna. Czasem jest tak, że problem jest u człowieka na poziomie egzystencjalnym, i wtedy nie trzeba robić psychoterapii, bo ona jest niepotrzebna. W każdym razie, najczęstszym powodem podjęcia takiej praktyki jest kryzys, najczęściej życiowy.

Ale są i inne historie. Oprócz perypetii życiowych, ludźmi powodują pobudki czysto duchowe. Tak twierdzi 28-letni Marek, który rok temu zaczął swoją przygodę z medytacją, wcześniej próbując wielu innych dróg duchowego rozwoju. -Pierwszy, taki można powiedzieć, filozoficzny powód, to było zainteresowanie ogólnie rozwojem duchowym, poszukiwaniem odpowiedzi na różne pytania dotyczące rzeczywistości - mówi. Wśród uczestników odosobnienia padają twierdzenia na temat potrzeby ustabilizowania życia, znalezienia w nim sensu, nadania porządku, struktury. Marek patrzy w moją stronę i uśmiecha się niepewnie, po chwili wahania dodaje jeszcze jeden powód - chaos w środku, taki, można powiedzieć, nawet na granicy obłędu.

Permanentna tęsknota za medytacją

Dla niektórych medytacja staje się sposobem na życie. Po raz pierwszy przyjechałam do ośrodka na odosobnienie, w zeszłym roku w czerwcu - mówi 31-letnia Aneta, mieszkanka ośrodka od kilku miesięcy. Dwa miesiące tu posiedziałam, i zaraz po odosobnieniu znalazłam pracę i zostałam. Mam kiepską pracę, ale zależało mi, żeby zostać w ośrodku i praktykować dużo. Przez pierwszy tydzień siedziałam po pół godziny dziennie, mniej więcej po miesiącu już dwa razy dziennie, a po pół roku już kilka godzin w ciągu dnia. Teraz niestety mało, bo muszę pracować i nie mam czasu, ale cierpię na permanentną tęsknotę za medytacją. Podobnie mówi Paweł, który przyjechał na odosobnienie: Dla mnie medytacja to jest całe życie.

Życie poukładane

Trafiam tam raz jeszcze, tym razem na niedzielną, otwartą praktykę, na którą zjeżdżają się ludzie z miasta. Spotykamy się w kuchni, parzymy herbatę. Po medytacji wspólny posiłek przygotowany przez kucharza, rozmowy, komentarze. Głośno, wesoło. Po godzinie nikogo już nie ma. Zostają tylko mieszkańcy. Każdy z nich ma swoje odrębne życie - pracuje, studiuje, wychodzi do kina. Jednak dwa razy dziennie - rano i wieczorem, gdy moktak wybija swój rytm, wszyscy spotykają się na wspólnych śpiewach i na praktyce Zen. Nikt raczej nie opuszcza medytacji.

Moktak dzwoni za każdym razem, gdy czas jest iść do Sali Dharmy. Jego monotonny rytm, parę razy w ciągu dnia, na kilka sekund przerywa ciszę panującą dookoła i wyznacza rytm życia w ośrodku.

Żyjesz według zasad. Choć praktyka jest ciężka, jej zasady są proste. Wszystko staje się prostsze, łatwiejsze. Przynajmniej tutaj.

* imiona i wiek wszystkich bohaterów zostały zmienione

Logo AP
rok akademicki
2005 / 2006

Copyright ©Studium Dziennikarskie 2005 - 2006