Do strony głównej Studium Dziennikarskiego   Do strony głównej Akademii Pedagogicznej  
Rok akademicki 2004/2005
Strona główna   

 

Prace studentów   
I rok   
II rok   

 

Linki   

 

Autorki   
   Felieton   |    Reportaż   |    Wywiad    |

Maciej Wierzbiński

Jeden dzień z życia krakowskiego szofera

Dwadzieścia ton masy, gabaryty tira, 250 litrów ropy pod podłogą. Z chmury dymu wyłania się poczciwy Ikarus. Któż z nas nie jechał nim do pracy lub szkoły? Ale przede wszystkim jest to miejsce pracy kierowcy komunikacji miejskiej.

Kwietniowy Kraków o brzasku wygląda niezbyt imponująco. Właściwie trudno go dostrzec, za sprawą leniwie odchodzących ciemności. Mgła i przenikliwy chłód. Ktoś po ciężkiej nocy z trudem usiłuje dojść do siebie. Miasto śpi. Tylko gdzieniegdzie w oknie pojawia się światło.

Niektórzy o tej porze już pracują. Wcześniej niż pozostali – żeby tych wszystkich zdążyć dowieźć na pierwszą zmianę do kombinatu, sklepu, zakładu. Pan Stanisław przysługuje się w ten sposób krakowianom nieprzerwanie przeszło ćwierć wieku. Jest kierowcą w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacji. Zaczynał na Ikarusie, choć pamięta jeszcze Jelcze 272, zwane potocznie „ogórkami”. Dziś też jeździ węgierskim autobusem. Wierność marce? Raczej surowa rzeczywistość.

Bieńczyce, zajezdnia MPK. Na placu stoi kilkadziesiąt jednakowych na pierwszy rzut oka autobusów. Najnowsze są ściśnięte pod dachem. Pomimo wczesnej pory panuje spory ruch. Kierowcy przechodzą krótką odprawę w dyżurce. Każdy odbiera książkę wozu z odpowiednią linią i rozkładem jazdy. Potem trwają gorączkowe poszukiwania. W ciemnościach trudno rozróżnić numery na nadwoziach. Wreszcie rdzewiejące przegubowce, jeden po drugim, wydobywają z siebie pierwsze kłęby dymu. Również pan Stanisław odnalazł pojazd, w którym spędzi kolejny dzień pracy. Tym razem linia 159: os. Piastów – Cichy Kącik. Ma dziś do przejechania ponad sto kilometrów. Nie jest to zwykłe sto kilometrów. Planowo zajmie mu to niemal osiem godzin. To tyle, ile potrzeba by przejechać pół Polski.

Najgorzej to „robić” wioski od rana - żali się pan Stanisław. - Wstać trzeba przed trzecią rano, żeby zdążyć na pierwszy kurs. Najgorzej zimą. Dawniej, jak były tęgie mrozy, mechanicy trzymali auta na włączonym silniku nawet od dwunastej w nocy. Inaczej nie szło rano zapalić. Dzisiaj ma więcej szczęścia, mógł wyspać się do woli, gdyż ma się stawić na os. Piastów o 5.47, jako czwarty z kolei. Na jednej linii, zależnie od jej długości i częstotliwości, jest zwykle sześciu, siedmiu, wyjątkowo dziewięciu kolegów po fachu. Jego praca trwa najczęściej siedem do ośmiu godzin, podczas których zalicza kilka kursów. Przykładowo, na 159-ce powtarza trasę, w jedną stronę licząc, ośmiokrotnie. - Najlepiej się jeździ wcześnie z rana, albo wieczorem. Wtedy w korkach się nie stoi. Spóźnień nie ma. Ludzie na ciebie nie pohukują - wylicza, spoglądając na zegarek. Zbliża się godzina pierwszego tego dnia odjazdu.

Kilkunastoletni Ikarus zaczyna ociężale toczyć się po ulicy. Równie ociężała jest garstka pasażerów. Trudno się dziwić, jest dopiero przed szóstą. Niektórzy, najwyraźniej jeszcze nie spali tej nocy. Pan Stanisław wygląda niezwykle rześko. Widać na pierwszy rzut oka, że ma zapał do pracy. Niezmiennie od 1979 roku, choć to wymagające zajęcie. I nie dla wszystkich: Było u nas kilku szoferów, co wcześniej na ciężarówkach jeździli. Wytrzymywali najwyżej dwa, trzy miesiące. Wykańczała ich punktualność. Po prostu się nie wyrabiali – wspomina kierowca.

Pierwsze dwa kursy upływają spokojnie. Krakowskie ulice jeszcze na dobre się nie obudziły. Lecz im później, tym więcej pojawia się ludzi i samochodów. Około wpół do ósmej tłoczący się na przystankach tłum postanawia sprawdzić, ile osób może zmieścić się do „przeguba” (określenie autobusu z przyczepą w zawodowym żargonie). Udaje się wszystkim. Mniej szczęścia ma uczniowski plecak, którego część wystaje na zewnątrz.

Kłopoty nadeszły wraz z ciepłym głosem dyspozytorki: Uwaga kierowca kursu 159-07A! 06-A zgłasza mi problemy. Musi zjechać na Wolę Duchacką. Wejdzie pan za niego. Odjazd Cichy Kącik 8.01. Proszę o zgłaszanie się na pętlach! Pan Stanisław rozkłada bezradnie ręce. Polecenie nie pozwoli mu odpocząć na końcowym przystanku. Ba! Nie zdąży nawet na moment wyłączyć silnika. Taka praca. Ale przecież mogło być gorzej. Awaria mogła przytrafić się jemu, nie koledze. Tego nikt nie lubi, bo w takim przypadku MPK obcina płacę. Jedynym pocieszeniem pozostaje fakt, że przed laty usterki zdarzały się dużo częściej. Kierowca miewał i po dwa defekty dziennie. Opony dętkowe gorzej znosiły codzienne trudy. Obecnie ilość takich sytuacji zmniejszyła się. Choć nie ze wszystkim jest tak różowo. Przecierając szmatą gigantyczne koło kierownicy, pan Stanisław urywa opowieść. Jakaś staruszka przynagla go wymownym gestem. Czas jechać.

Stary Ikarus nie lubi, gdy się go pospiesza. Szarpie nerwowo przy każdej próbie ruszenia. Biegi zgrzytają niemiłosiernie. Ogromna maszyna stawia, jakby świadomie, opór wątłemu kierowcy. Ale ten nie poddaje się. Zna dobrze wartość każdej minuty. Nie może pozwolić sobie na spóźnienie. Chce wreszcie odpocząć, a nie nadganiać stracony czas. Na razie wychodzi z tej walki zwycięsko. Najważniejsze jest to, że przemieszcza się, a nie stoi w sznurze samochodów. Jak tej zimy, kiedy pobił swój rekord w długości przejazdu. Trzy godziny. Tyle zajął mu kurs w jedną stronę. Powód? Gołoledź. Ot, nic takiego. Na szczęście, zaznacza, ten typ autobusu ma dobrze ogrzewaną szoferkę. Może jednak zaciąć się specjalna „żaluzja” nad silnikiem, jak to określił, która doprowadza nagrzane powietrze. Wtedy jest zimno. A wszystko przez zwyczajne niechlujstwo mechanika. Takie zaniedbania są na porządku dziennym. Dawniej– wspomina pan Stanisław – gdy każdy miał swoje auto, to i dbał o nie. Porządek był. Mechanikowi jak powiedziałeś, żeby coś zrobił, jakąś część wymienił, na drugi dzień było cacy. A teraz? Idę rano na plac i dopiero wtedy dowiaduję się, czym będę jeździł. W kabinie brudno, siedzenie wysiedziane. Jakby na dowód swych słów szmatą przeciera raz po raz nieporęczną kierownicę i jej najbliższe otoczenie. Robi to zresztą w każdej wolnej chwili wyraźnie poirytowany. Lecz oto odzyskuje utracony przed chwilą wigor. Skąd radość na jego twarzy? Kolega-pechowiec wrócił z bazy. To oznacza pół godziny przerwy. Oddala się więc niespiesznie w kierunku lichego baraku. To miejsce, gdzie kierowcy mogą się zregenerować, coś zjeść. Kilka krzeseł plus mały stolik. Bez zbędnych luksusów. Za herbatę trzeba zapłacić. Chyba, że ma się własną, z domu. Po chwili zza dyżurki wyłania się drobna sylwetka. Pan Stanisław w jednej ręce niesie kanapki, w drugiej naczynie z gorącym płynem. Ma trudności z otwarciem pojazdu. Nie jest to wcale proste, gdyż trzeba znaleźć odpowiedni przycisk głęboko pod zderzakiem. Dłuższa przerwa nastraja kierowcę do dalszej opowieści: Wczoraj jeździłem na 501. To chyba najdłuższa trasa w naszej zajezdni. Nie szło obrócić kierownicy, stary trup. No i jeszcze te Aleje. Koszmar. Najlepiej się jeździ gdzieś bokami, tam, gdzie mniejszy ruch. Czy zdarza się pomylić drogę? Przy codziennie innej trasie nietrudno o to. Ale w życiu wychodzi, że to naprawdę rzadka sprawa. Głowa nie komputer.

Kończy drugie śniadanie, starannie składa papier. Przyda się pewnie jeszcze nie raz. Ludzie już czekają na przystanku. Pora kończyć przerwę i ruszać do Cichego Kącika. Jest 9.08 – zgodnie z rozkładem.

Rondo Piastowskie, godzina 9.14. Ikarus wciąż opiera się i nie pozwala wrzucić biegu. Wreszcie, z ogromnym szarpnięciem, ale udaje się ruszyć. Pasażerowie spoglądają z dezaprobatą na tę scenę. Skąd mogą wiedzieć, że kierowca za każdym razem zmuszony jest startować z dwójki? Wymaga to dużego wyczucia. Kwadrans później, nieopodal Wileńskiej, typowy na naszych drogach obrazek. Autobus musi cierpliwie czekać, aż ktoś umożliwi mu manewr wyprzedzania dorożki. Wydaje się to trwać wieczność. Przy Cmentarzu Rakowickim starsza kobieta macha w ostatniej chwili „na żądanie”. Pan Stanisław musi mocniej nacisnąć hamulec. Tu widać, że to jednak praca dla silnej płci. Znowu trudno włączyć się mu do ruchu. Po kolejnych paru minutach zostaje zablokowany na Kleparzu przez zdezelowany bus, w którego omal nie wpada. Tył przegubowca zostaje na skrzyżowaniu. Słychać dobiegające odgłosy klaksonów. Nerwy, nerwy. Godzina 9.40, Plac Inwalidów. Dwóch chłopaków pyta o jakąś przychodnię. Z szoferki dobiega głos, objaśniający, jak tam dojechać. Kierowca komunikacji miejskiej to również niezawodna informacja. Czas ucieka. Powolnych trzeba poganiać dzwonkiem, żeby szybciej wsiadali. Dzięki temu, drobnej postury mężczyzna zdaje się panować nad tłumem. Harmonijkowe drzwi zamykają się nie bez trudu. Za minutę, na Czarnowiejskiej, wnętrze autobusu pustoszeje. To wysiadają studenci Akademii Górniczo- Hutniczej. Jeszcze tylko wymiana pozdrowień z kierowcą linii 173, kontrola biletów i już można zgasić silnik. Po 45 minutach i 23 przystankach docieramy do Cichego Kącika. W ruch idzie znowu szmata, żeby było przyjemniej pracować. Pewnie, że nowymi autobusami lepiej się jeździ – mówi pan Stanisław – Ale są za miękkie i zbyt niskie. Dla ludzi dobrze, ale ja muszę uważać, żeby nie ciągnąć silnikiem po asfalcie.

Czego najbardziej nie lubi? Gdy ludzie mu wypominają, że się spóźnił. A to przecież nie jego wina. Denerwują go też kierowcy, którzy w ostatniej chwili zajmują pas jezdni przed autobusem. Dwadzieścia ton trudno przecież błyskawicznie wyhamować. I nigdy nie będzie woził kibiców z meczu. Tym niech zajmują się w dalszym ciągu starsi kierowcy, którzy chcą dorobić.

Tego dnia pan Stanisław musiał jeszcze trzy razy blokować kasowniki. Szczęśliwie uniknął zderzenia z Golfem. Raz silnik odmówił posłuszeństwa akurat wtedy, gdy autobus stał w poprzek Alei. Usłyszał też kilka razy słowo „dziękuję”. Warto niekiedy otworzyć dodatkowo drzwi spóźnialskim. To był spokojny dzień – podsumowuje. Aż trudno w to uwierzyć. Chyba, że spędzi się za kółkiem wysłużonego Ikarusa pół życia. Wtedy człowiek nie jest w stanie się już niczemu dziwić.

Maciej Wierzbiński

© copyright Studium Dziennikarske