Marta Regnowska
Zawsze myślę, że będzie lepiej
wywiad z Andrzejem Marchewką, "Dziennik Polski", 2005, nr 118
ANDRZEJ MARCHEWKA - lider zespołu Beale Street Band
- Czym jest dla Pana jazz?
- Jazz to sposób na życie. Nie ma momentu, w którym wiem wszystko, jest to
zawsze nieskończona opowieść. Powiem inaczej. Jeżeli robię coś, co mnie cieszy,
to jest to najlepsza rzecz, jaka może być. W związku z tym, jak wstaję rano, nie
myślę - znowu muszę iść do tej nudnej roboty, skwaszony - bo "muszę". Myślę - o,
znowu będę grał! To jest sposób na życie, wolność. A wolność to cudowna rzecz.
- Jest coś, co musiał Pan poświęcić dla jazzu?
- Nie. Robię to naturalnie. Żyję tak, jakbym cały czas miał wakacje. Przy tym
mogę zarabiać pieniądze, mniejsze bądź większe. Tyle, żeby żyć spokojnie.
- Grał Pan na skrzypcach. Dlaczego zmienił je Pan na inny instrument?
- Proza życia. W szkole podstawowej pojechałem na wycieczkę. Miałem wypadek, po
którym ze względu na uszkodzenie dłoni nie mogłem kontynuować nauki gry na
skrzypcach. Najpierw chciałem zamienić je na saksofon. Nie miałem jednak
wystarczającej kwoty, żeby go kupić. Dlatego kupiłem instrument tańszy - trąbkę.
- Nie żałuje Pan?
- Oczywiście, że nie. Ważne, jak się gra, a nie na czym się gra.
- Moment, w którym postanowił Pan - będę grał jazz...
- To było w 1962 r. Wtedy podgrywałem sobie nieoficjalnie. Byłem z dziewczyną w
klubie, grał zespół jazzowy. Żeby pokazać jej, jaki jestem wspaniały, zagrałem
trzy utwory. Tydzień później przyszedłem z tą samą dziewczyną. 1 pan Zbigniew
Jaremko zaproponował mi wspólne granie. Pojechałem taksówką po trąbkę i zacząłem
grać. Powoli wszystko się ułożyło.
- Jak wspomina Pan pierwszy koncert jazzowy?
- To było w 1973 r. W Klubie Pod Jaszczurami. Wtedy ustalaliśmy, jak będzie się
nazywał zespół. Pierwszy rok występowaliśmy pod nazwą Marchewka i Jego Buraki.
Później zmieniliśmy ją na Beale Street Band. I tak zostało do dziś - gramy pod
tą nazwą od 30 lat.
- Skończył Pan studia prawnicze. Dlaczego zdecydował się Pan porzucić karierę
prawniczą dla jazzu?
- Czasy były takie, jakie były. Żeby mieć aplikację w Krakowie, trzeba było być
"towarzyszem", wejść w klany, układy, układziki i inne historie. Ciągnięcie
dalej tego zawodowego wózka było bez sensu. Poza tym powiedziałem sobie, że będę
robił to, co kocham i koniec. Nie myślałem w tej sytuacji, co mi się opłaca, a
co nie. Tak miało być i już.
- Nie bał się Pan, że się nie uda?
- Co to znaczy, nie uda się? Nie było takiej możliwości. Oczywiście, miałem
świadomość, że przez kilka lat trzeba będzie ciężko pracować, przebijać się. To
jest normalne. Ryło to wkalkulowane w moją działalność od początku. Przez kilka
lat, zanim zacząłem zarabiać pieniądze, przed każdym koncertem czułem strach.
Żeby się rozluźnić, musiałem napić się mocnego koniaczku, to było normalne. Nie
ma ludzi, którzy nie denerwują się przed występem. Zawsze jest jakaś presja.
Poza tym co roku zmieniałem cały skład zespołu.
- Nie mógł Pan znaleźć odpowiednich muzyków?
- To nie o to chodzi. Zespół to nie tylko znakomici muzycy. Bardzo istotne są
relacje między ludźmi. Przebywanie na trasach jest jak pływanie na statku. Po
prostu trzeba być tolerancyjnym w stosunku do siebie, w przeciwnym razie ludzie
skaczą sobie do gardeł. Ważne jest dobranie dobrych muzyków i bardzo dobrych
ludzi. Konflikty międzyludzkie to główny powód rozpadania się zespołów, reszta
to dorabianie ideologii, temat zastępczy.
- Gra w zespołach nie ogranicza Pana indywidualności?
- Nie, nie. Praca w zespole daje naprawcie o wiele większe możliwości. To duże
wyzwanie - międzyludzkie i muzyczne. Przy tym najpierw trzeba być człowiekiem,
dopiero później muzykiem.
- Interpretując utwór, zastanawia się Pan, jak chciałby go usłyszeć
kompozytor, czy polega Pan na własnym guście, interpretacji?
- Najpierw patrzę, jak kompozytor zapisał utwór i albo to kopiuję, albo
zmieniam. Najważniejsze, by wiedzieć, jak i dlaczego on to napisał. Czasem gra
się lepiej, czasem gorzej - dobra publiczność wszystko napędza. Im lepsza
publiczność, tym lepsi zaczynają być muzycy. To jest układ zamknięty. Cudowna
rzecz. Jazzu nie można grać bez publiczności, ponieważ to jest muzyka użytkowa.
- Ma Pan jakiś sposób na zdobycie sympatii publiczności?
- Nie. Nie wiem, co za chwilę powiem, co zrobię.
- Koncerty łączą się z wyjazdami. W którym z miast znalazł Pan najwięcej
jazzu?
- Oczywiście w Krakowie. To mekka nie tytko jazzu, ale sztuki w ogóle. W
Warszawie zarabia się pieniądze, a Kraków to miejsce, w którym można te
pieniądze wydać. Magiczne miejsce.
- Na scenie to Pan jest liderem, na Panu skupia się uwaga publiczności. Lubi
Pan to?
- Nie mogę myśleć tymi kategoriami. Jestem zodiakalnym Strzelcem, przywództwo
mam więc przypisane astralnie. Lubię rządzić. W zespole nie może być demokracji,
wtedy robi się bałagan. Ktoś musi trzymać wszystko w ryzach. Akurat mam taki
charakter. Ktoś musi rządzić.
- Jest Pan liderem wymagającym czy pobłażliwym?
- Jestem straszny, a najgorszy dla bliskich osób, z którymi pracuję. Nie ma
taryfy ulgowej. Były takie momenty, w latach 70,, że jak muzyk nie zagrał na
próbie tak, jak chciałem, brałem się do bicia. To przeszłość. Teraz wiem, że
potrzebna jest cierpliwość i pokora. Facet, który myśli, że jest geniuszem,
powinien zmienić zawód.
- Zespół nagrał dwie płyty, w małym nakładzie. Co dalej?
- Zamierzam żyć jeszcze przynajmniej 30 lat, dlatego płyty będą - pewnie nadal w
niewielkich nakładach, 100- 200 egzemplarzy. Nie mamy ani sponsora, ani
menedżera. Nagrywamy własnym, prywatnym sumptem.
- Zespół dwukrotnie otrzymał Złotą Tarkę. Jak czuł się Pan po zdobyciu
nagród?
- Po udziale w pierwszym festiwalu pomyślałem sobie, że kiedyś muszę zdobyć tę
nagrodę. Jestem typem "leniwca", ale jak coś chcę, a rzadko coś mi się chce,
zazwyczaj udaje mi się to osiągnąć. Tak było w tym przypadku. Przez 10 lat
jeździliśmy na festiwal co roku, za każdym razem zmieniałem skład zespołu.
Wreszcie w roku 1983 zdobyliśmy Złotą Tarkę. W roku minionym zostałem mile
zaskoczony; do końca nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak honorowa
zespołowa Złota Tarka.
- Czego nauczył się Pan podczas 30 lat pracy?
- Cierpliwości. Robić swoje i być cierpliwym. Naprawdę to jest najważniejsze.
Jestem cholerykiem, dlatego tej cierpliwości musiałem się nauczyć.
- Myśli Pan o sobie jako o artyście czy rzemieślniku?
- Najpierw trzeba być dobrym rzemieślnikiem, żeby zostać artystą. Nie do mnie
jednak należy ocena. Staram się robić najlepiej to, co czuję i gram. A jak to
jest, mogą ocenić tylko ci, którzy tego słuchają.
- Wyobraża Pan sobie życie bez jazzu?
- To dla mnie abstrakcyjne. Nie jestem typem myśliciela, nie lubię rozważań
problemów teoretycznych.
- Jazz, jazz... Ma Pan poza muzyką inne zainteresowania?
- Kiedyś miałem wielkie akwarium, psa, rodowodowego owczarka niemieckiego. Teraz
jest to komputer, symulacje lotnicze. Jestem pilotem...
- Ma Pan motto życiowe?
- Nie. Po prostu mówię byt kształtuje odbyt. Wszyscy się wtedy oburzają,
a przecież trzeba pracować, żeby mieć pieniądze, potem jeść. Ten cykl powtarza
się cały czas, to jest fizjologia, natura. Wszystko robi się tylko po to, żeby
zjeść.
- Podczas rozmowy z Panem odnosi się wrażenie, że jest Pan człowiekiem
młodym. Jaka jest Pana recepta na młodość?
- Optymizm. Optymizm przede wszystkim. Życie dniem, dzisiejszym. To jedno jest
pewne, przecież nie wiemy, czy dożyjemy jutra. Co nie wyklucza mówienia o
planach... I nie dać się zwariować. Młodość nie polega tylko na fizyczności,
młodym trzeba być cały czas. Trzeba starać się żyć bezstresowo, jeśli człowiek
się martwi - choruje. A żeby chorować, trzeba mieć naprawdę dużo pieniędzy, a ja
nie chcę ich na to wydawa - dlatego nie choruję.
- Można powiedzieć, że jest Pan człowiekiem szczęśliwym...
- Tak, oczywiście. Zdecydowanie! Takich ludzi jest niewielu. Żyję tym, co mam,
nie interesują mnie pieniądze. Im większe pieniądze, tym większe problemy.
- Szczęście przyszło samo, czy zostało przez Pana wypracowane?
- To jest kwestia człowieka. Ja zawsze byłem optymistą. Zawsze myślę, że będzie
lepiej. Nie teraz, to jutro. Wychodzi mi to na zdrowie. Z lekarzami wolę pić w
knajpie wódkę, niż chodzić do szpitala.
- Nigdy nie było momentu załamania?
- Nie, nie. Nawet jak miałem zawał mózgu. Nie miałem cienia wątpliwości, że
wyzdrowieję. To kwestia wiary, nie tyle religijnej, co filozofii życiowej. Pobyt
w szpitalu nauczył mnie przede wszystkim spokoju. Pokazało mi to, że nie należy
martwić się o wszystko, myśleć o tym, co będzie w dalekiej przyszłości.
- Czy człowiek szczęśliwy marzy jeszcze o czymś?
- Oczywiście, cały czas. Nowy Orlean - cudów nie ma, zagram na pewno. Jak nie
będzie już wiz dla Polaków, pojadę tam. Poza tym chciałbym być zdrowy i robić
swoje. Nic więcej.
Rozmawiała: Marta Regnowska