Do strony głównej Studium Dziennikarskiego   Do strony głównej Akademii Pedagogicznej  
Rok akademicki 2004/2005
Strona główna   

 

Prace studentów   
I rok   
II rok   

 

Linki   

 

Autorki   
   Felieton   |    Reportaż   |    Wywiad    |

Katarzyna Klimek

My, narkomani z Monaru

Sobotnie popołudnie. Czekam na Monikę. Poznałyśmy się kilka dni temu w poradni Monaru przy ul. św. Katarzyny. W końcu przychodzi. Zaczynamy rozmawiać. Właściwie o wszystkim. O naszej codzienności, o tym, czym się zajmujemy. Dużo się teraz u niej dzieje. Jest wesoła i zabawna. I kiedy w końcu zaczyna wracać do wydarzeń sprzed lat, ciągle trudno mi uwierzyć, że była kiedyś na dnie tej przepaści, która nazywa się narkomanią. Minęło sporo czasu zanim naprawdę zrozumiała, że musi się z niej wydostać.

Zgubna lekkość bytu

- Nad ośrodkiem Monaru zastanawiałam się przez siedem lat, bo od dziewięciu lat byłam uzależniona od heroiny. Taki grubszy kaliber byłam – wspomina Monika – w końcu się zdecydowałam. Doszłam do wniosku, że pasuje gdzieś pojechać, coś zrobić ze sobą i swoim życiem. Chociaż w odróżnieniu od innych, którzy na przykład są bezdomni, bo ich rodzice wyrzucili, ja miałam luksus. Mieszkałam sobie w domu, miałam pieniądze. Ale to jest bez sensu robić przez dziewięć lat cały czas to samo.

Pierwszy krok – detoks

Poradnia Monaru skierowała Monikę do Pleszowa na detoks, ponieważ miała problemy z prawem. Potem planowała jechać do ośrodka w Łodzi, ale wybrano jej Pleszów, bo tam są głównie osoby uzależnione od heroiny. W efekcie trafiła do Ochotnicy Dolnej, gdzie jest filia ośrodka pleszowskiego.

Marzec 2004 r. Monika przyjeżdża do Ochotnicy. Pierwszy dzień w ośrodku przynosi zaskoczenie i obawy.

- Kiedy tam przyjechałam, stwierdziłam, że trafiłam do jakiegoś kosmosu!! Okazało się, że trafiłam na taki moment, kiedy ludzie z ośrodka mają po obiedzie integrację, czyli różne gry i zabawy. Zabrali mnie w góry i chciało mi się śmiać, że tam ludzie nucą sobie jakieś piosenki z programów konkursowych, typu Szansy na sukces itd. Pomyślałam, że to dom wariatów i tyle! – śmieje się Monika - Ten dzień był dla mnie straszny – dodaje. Mimo wszystko nie chciała stamtąd wyjeżdżać. Nowe miejsce, nowi ludzi mogli stworzyć szansę na nowe życie. Ciężko jednak było się przyzwyczaić do narzuconego mu trybu.

- Śmieszyło mnie to, że wstaję o 6.30, biegnę 2 km, co dla mnie było niewykonalne, bo ja nawet do sklepu, który miałam 500 m dalej jeździłam samochodem, a o 8 idę do jakiejś dziwnej pracy, typu rąbanie drewna. To były dla mnie kosmiczne rzeczy! – wspomina.

Żeby nie sufitować

Życie w ośrodku toczy się zgodnie z ściśle ustalonym planem zajęć. Dba o to zarząd, czyli kierownik pracy, szef kuchni, kierownik SOMu (Służby Ochrony Monaru).

- To są ludzie od nas, pacjenci, którzy są już długo w ośrodku. Ustalają harmonogram, pilnują, żeby ktoś nie brał na terenie ośrodka, żeby nie znalazły się jakieś narkotyki, czy coś, co może się skojarzyć z ćpaniem – wyjaśnia Monika. Stałe punkty planu to pobudka o 6.30, zaprawa o 6.45, 7.10 – śniadanie, na które nie można się spóźnić. Sporą część dnia zajmuje praca. Na odprawie kierownik czyta, co się robi danego dnia. Codziennie wykonuje się inne zadanie. Są to różne fizyczne zajęcia: czyszczenie posadzki, mycie kostki brukowej, zbieranie liści, przewalanie węgla, robienie sałatki w kuchni, obieranie warzyw, szycie szmatek. Poza tym dwie osoby mają zawsze rejon, czyli sprzątają cały dom, barak i wszystkie inne pomieszczenia. Nie ma rozgraniczenia obowiązków dla mężczyzn i dla kobiet.

Ja miałam problemy z podnoszeniem siekiery – śmieje się Monika - Ale tam nie ma takiej opcji: jesteś dziewczyną, więc nie wykonujesz cięższej pracy! Każdy jest traktowany na równi. Później jest przerwa na papierosa i dalszy ciąg pracy. I tak do godziny 14 lub 15. Wtedy jest obiad, a potem sport.

 - Faceci grali w piłkę, a dziewczyny w siatkówkę, czego zresztą każdy nienawidził. Unikaliśmy tego jak ognia. Każdy stał i miał nadzieję, że nikt do niego nie rzuci piłki, żeby się tylko nie zmęczyć – wspomina z uśmiechem Monika.

Integracja to kolejny element planu dnia. - Są to różne, dziwne gry, typu warzywka, dwa ognie. Dla mnie to były zabawy jak dla dzieci. Na przykład Randka w ciemno, gdzie faceci przebierają się za kobiety. Czasami było wesoło i fajnie, ale ogólnie nie lubiłam integracji. Wieczorem jest kolacja, a po niej społeczność wieczorna. Każdy wtedy podsumowuje swój dzień, mówi, co zrobił dobrze albo jakie ma zastrzeżenia do samego siebie. Na przykład nie starał się w pracy, nie zgasił światła w budynku itd. Społeczność trwa zazwyczaj od 20 do 23.A potem jest już cisza nocna.

Samodyscyplina – ważna sprawa

Regulamin to kolejna rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić po przyjeździe do ośrodka. Nie wolno tutaj pić kawy, palić papierosów na czczo, słuchać polskiego hip hopu, słuchać muzyki po 23, opuszczać pokoju po 23. Nie może być również par. Złamanie abstynencji narkotykowej, alkoholowej lub seksualnej równa się przerwaniu leczenia i wyrzuceniu z ośrodka. Podobnie w przypadku, gdy ktoś lekceważy tzw. trzy ostrzeżenia, np. nie wykonuje obowiązków, łamie regulamin, nie wywiązuje się z pełnionej w danym dniu funkcji. W Ochotnicy proces terapeutyczny podzielony jest na trzy etapy, podobnie jak w innych ośrodkach monarowskich, gdzie są one określane jak: nowicjusz, domownik, monarowiec. Każdemu z etapów podporządkowane są konkretne prawa i obowiązki. Raz w tygodniu odbywa się społeczność planowa, gdzie spotyka się cała kadra i pacjenci. Ustalane są wtedy, bądź zmieniane różne zasady ośrodka. Pacjent może prosić o przejście na kolejny etap, o prawo telefonu (zwykle dostaje je po 3 tygodniach), czy prawo do przepustki (trzeba być na drugim etapie). - Ja byłam w domu na przepustce po 6 miesiącach na 3 dni – opowiada Monika. Pierwsza przepustka nie może być dłuższa niż 24 godziny. Jedzie się z opiekunem, chyba, że ma się prawo wolnych wyjść, o czym także decyduje społeczność planowa. Można też prosić o prawo odwiedzin. Po 3 miesiącach, kiedy się jest na drugim etapie, może przyjechać do ośrodka rodzina.

Czas trwania terapii jest dostosowany do indywidualnych potrzeb pacjentów, ale zazwyczaj obejmuje 14 miesięcy. Zdarzało się jednak, że niektóre osoby były przez 2 lata w ośrodku. Grupa nie pozwalała im na zakończenie leczenia, bo bardzo wolno się zmieniały. Są też tacy, którzy wcześniej wracają do zdrowia.

- Pamiętam, że był w ośrodku chłopak, który wyszedł po 9 miesiącach. To zależy od człowieka, jego psychiki. Niby nie decyduje to, co brał i jak długo, ale ja uważam, że to też ma wpływ – mówi Monika.

W ośrodku nie ma terapii lekowej. Nie można nic przyjmować, żadnych środków uspakajających. Nawet o to, czy można zażyć witaminę C, trzeba pytać lekarza i społeczność.

Uwolnić tłumione emocje

Terapia grupowa (czyli społeczność wieczorna) i terapia indywidualna są stosowane tylko w Pleszowie i Ochotnicy. Przyjeżdżając tutaj, wybiera się po jakimś czasie opiekuna, z którym prowadzi się terapię.

- Rozmawia się z nim o rzeczach, o których nie ma się ochoty mówić na początku przy wszystkich pacjentach. O tym, co cię boli, co myślisz na dany temat, co jest nie tak, a co robisz w porządku – tłumaczy Monika.

Rozmowy o własnych problemach z innymi pacjentami nie były dla niej łatwe. Wolała terapię indywidualną od grupowej, ponieważ nie miała ochoty zwierzać się i opowiadać o sobie ponad 30 osobom, gdzie część z nich dopiero co przyjechała do ośrodka. - Są rzeczy, które człowiek woli zachować dla siebie – wyjaśnia. W Monarze pracują ludzie, którzy bardzo dobrze znają problem narkomanii. Część z nich kiedyś brała narkotyki i zakończyła leczenie.

- Każdy z terapeutów był inny, miał odmienne metody, podejście. Ja rozmawiałam z wszystkimi. Jeden miał metody, które opierał na rozmowie, próbie zrozumienia i przeanalizowania wszystkiego, a inny był bardziej surowy, mówił wprost, co robię źle i krzykiem wyjaśniał, że tak nie może być. Szczególnie lubiłam spędzać czas z jednym z terapeutów, rewelacyjnie się z nim rozmawiało, o co zresztą społeczność miała do mnie pretensje, że wolę terapię indywidualną, a nie angażuję się w grupową.

Być z innymi

35 osób i każda z innym bagażem doświadczeń w przedziale wiekowym 18 – 25. Większość z nich była uzależniona od amfetaminy, ale byli też pacjenci uzależnieni od heroiny. Średnia wieku to 21 lat. - Ja byłam jedną z najstarszych osób – opowiada Monika. Przebywając w ośrodku jest się we wspólnocie, z którą powinno się dzielić swoimi przeżyciami, myślami. Jak najmniej czasu trzeba spędzać samemu, żeby się nie izolować, nie wspominać. - Ludzie starali się trzymać razem, dużo ze sobą rozmawiać, chociaż tworzyły się też grupki. W ośrodku panuje zasada, że nie można obgadywać innych i kłamać. - Jeżeli coś ci leży na sercu, to musisz o tym mówić wszystkim na społeczności. Chociaż bardzo często, ludzie zachowywali komentarze dla siebie, nawet jeśli się za kimś nie przepadało.

Wracać?

Monika nie skończyła leczenia, po 9 miesiącach wyjechała. - Właściwie trochę chciałam, żeby mnie stamtąd wyrzucono. - Wiedziałam, że prędzej czy później to się stanie, bo byłam zbyt krnąbrnym pacjentem. Za często kłóciłam się na „społeczności”, za dużo rozmawiałam z terapeutą, a na koniec złamałam regulamin. Miałam pełnić funkcję piecowej, a nie wstawałam w nocy i nie dokładałam do pieca, przez co było zimno i wszyscy byli na mnie wściekli. Poza tym panuje tam też taka zasada, żeby wszystko postrzegać czarno – biało. Narkoman potrafi sobie wszystko wytłumaczyć, dlatego tam, powinno się nabrać zasad, nauczyć odróżniać prawdę i fałsz. A ja czasami nie zgadzałam się z niektórymi rzeczami, bo wiem, że jeden człowiek może patrzeć na coś w inny sposób niż drugi. Skoro mam stwarzać jakieś pozory, to lepiej wyjechać.

Życie w nowej rzeczywistości

Wyjazd z ośrodka był dla niej jak wyrwanie się z innego świata. Była potwornie wystraszona. Przyjechała do rodzinnego miasta i wiedziała, że musi się stamtąd wyprowadzić, bo nie ma tam dla niej życia. Sama myśl, że musi szukać pracy, mieszkania, kiedy nie wie jeszcze co ma ze sobą zrobić, była przytłaczająca. Najgorsze były momenty, kiedy przez dwa miesiące jeździła po wszystkich sklepach, firmach rozwożąc swoje CV i mimo szczerych chęci, ciągle była bez pracy. - Na początku nie byłam do tego wszystkiego przygotowana, stąd moje przerażenie. Teraz jest już lepiej – opowiada.

- Nie myślałaś, żeby tam wrócić? – zapytałam.

- Nie. Chcę już żyć normalnie, w rzeczywistości, a tam jest się pod kloszem Niektóre rzeczy, zasady i zachowania nie mają nic wspólnego z tym, co jest tak naprawdę na zewnątrz. Nie musisz się też martwić o jedzenie, mieszkanie, opłaty. Mimo wszystko, chociaż tutaj jest trudniej, wolę takie życie.

Jest jakiś cel

Dzisiaj próbuje nadrobić stracony czas. Zaczęła studiować. Pracuje. Inaczej patrzy na swoje życie. Pomógł jej w tym pobyt w ośrodku i terapeuci, którzy, jak sama stwierdza, pozmieniali jej sporo w głowie. - Czy utrzymuję kontakt z pacjentami Monaru? Tak. Z jednym nawet biorę ślub za kilka miesięcy – śmieje się Monika. Przyjaźni się również z poznaną w ośrodku dziewczyną, razem studiują. Z pozostałymi osobami nie ma większego kontaktu. Jakoś sobie radzą w życiu, chociaż niestety wielu z nich coraz częściej ucieka w alkoholizm. Monika jest cały czas trzeźwa. Przychodzi czasami do poradni Monaru przy ul. św. Katarzyny, żeby porozmawiać z fachowcem o tym, co naprawdę czuje.

- Bo to nie jest tak, że kończysz leczenie lub nie i jest tak, jakby się nic nie stało. Czasem cię ruszy, gdy zobaczysz kogoś znajomego naćpanego albo strzykawki, na które ja mam teraz uczulenie. Bo można odbić się od dna tej przepaści. Ale nie da się zapomnieć, że kiedyś się do niej wpadło.

* Imię bohaterki reportażu zostało zmienione

Katarzyna Klimek

© copyright Studium Dziennikarske