Izabela Eliasz
Artyści ulicy
"Kraków", 2005, nr 5.
Kilka lat temu na ulicach większych polskich miast pojawili
się ludzie, którzy drzemiąc lub czuwając na chodniku kładli przed sobą pojemnik
i kartkę "Zbieram pieniądze na...". Ich wiek, płeć, narodowość były różne, a cel
jeden - uzbierać parę groszy: na jedzenie, operację, na piwo...
Teraz prezentują przechodniom, co potrafią. Ulica stała
się miejscem ich pracy, choć swe zajęcie wolą nazywać pasją, treningiem,
sposobem na życie połączonym z korzyściami finansowymi.
Pałki, ognie i czarny pies
U wlotu Szewskiej spotykam Marcina. Jak w transie żongluje
pałkami, obok śpi ufnie czarny piesek. Wieczorami uprawia żonglerkę zapalonymi
pochodniami. Zajmuje się tym od trzech lat, ale tak poważniej od półtora roku.
Zaczęło się właściwie od bębnów. Wciąż na nich gra, teraz prywatnie, dla siebie.
Dużo podróżuje, mniej po Polsce, więcej po Europie.
Podobnie będzie w tegoroczne wakacje, kiedy wyruszy za granicę. Na Zachodzie
artystów ulicznych przechodnie traktują inaczej niż w Polsce, gdzie nie istnieje
pojęcie sztuki ulicznej. - Mógłbym nawet stanąć na głowie i żonglować nogami,
podrzucając cztery pałki, i tak znajdzie się ktoś, kto powie, że to nic takiego,
że on też tak potrafi. Występy uliczne nazywa Marcin raczej treningiem niż
pracą. Kuglarskie umiejętności, poziom, jaki osiągnął, zawdzięcza wyłącznie
sobie i wielogodzinnym ćwiczeniom. - W Polsce edukacja w zakresie sztuki
cyrkowej nie jest zbyt rozwinięta, jedyna szkoła o tym profilu znajduje się pod
Warszawą, ale to nie ten poziom - mówi. Marcin ma jeszcze wiele do zrobienia i
zamierza doskonalić swą sztukę. - Można stworzyć z żonglerki wielkie widowisko
teatralne czy cyrkowe, z wykorzystaniem muzyki, ognia, z. udziałem większej
liczby żonglerów.
Siedzący mim
Kaczucha, jak nazywają go znajomi, ulokował się na
Grodzkiej, w białym pudle, z którego wystaje jego białe popiersie w kapeluszu,
oczywiście białym, z piórem w ręku, którym niby coś notuje w swym białym
zeszycie. W zawodzie mima jest nowatorem: kiedy krakowscy koledzy po fachu
stali, on poszedł krok dalej i usiadł.
-Po co stać, skoro można siedzieć - pomyślał i tak wpadł na
pomysł z pudlem.
Pomysł na ulicę zrodził się podczas pobytu w Holandii. Ze
powodu braku innej pracy uszył swój pierwszy strój - białego mnicha, który można
było potem podziwiać w Krakowie, gdyż odstąpił go jednemu z kolegów. Niebawem
pudło też trafi w inne ręce, gdyż Kaczucha po wakacyjnych zagranicznych wojażach
zamierza przyjąć pozycję leżącą.
- Człowiek szuka w życiu odpowiedzi na pytanie: co zrobić,
żeby nic nie robić i mieć? Gdybym jednak wiedział, że nicnierobienie jest tak
ciężkie, to wymyśliłbym coś innego - stwierdza, lecz mimo to nie planuje zmiany
sposobu zarabiania na życie. Przeciętnie w pudle spędza 3-4 godziny i tak
codziennie od 3 lat. Wcześniej sprzedawał obrazy kolegi przy Bramie
Floriańskiej, sam też namalował kilka płócien.
Z pieniędzmi bywa rożnie. - Czasami siedzi się pół godziny
za darmo, czasem od samego początku idzie nieźle. Gdyby jednak nie
można się było z tego utrzymać, to bym tego nie robił -
dodaje. Że konkurencja? - I bardzo dobrze, dzięki temu więcej się w mieście
dzieje, jest ciekawiej, więcej turystów, a turyści to pieniądze - odpowiada
Kaczucha bez namysłu.
Muzyka kieliszków
Na Grodzkiej ulokował się również Florian z Mołdowy ze swym
niezwykłym instrumentem zbudowanym z różnej wielkości kieliszków, napełnionych
wodą na różnym poziomie. Od pięciu lat jest w Polsce, jego córka wyszła za mąż
za Polaka. Z wykształcenia jest muzykiem, specjalność - saksofon i pianino.
Koncertował w Hiszpanii, Francji, Niemczech, Włoszech, najbardziej podoba mu się
jednak Kraków. - Po co jechać dalej, skoro tu jest wszystko - mówi z uśmiechem.
Jego wyjątkowy instrument powstał z eksperymentów barmana.
Podczas pracy w restauracji w wolnych chwilach odkrywał dźwięki, napełniając
szklanki wodą, tak powstała cala gama, a potem oryginalny instrument, który
tworzył dwa lata. Dlaczego ulica? - Bo po koncercie widzowie wychodzą, i jest
pusto, a na ulicy widownia jest cały czas, cały dzień mam słuchaczy.
Nie narzeka na brak uznania, ludzie nie skąpią pieniędzy. -
Mnie dużo nie trzeba, tyle co na jedzenie - mówi. Większość tego, co zarobi,
przeznacza na pomoc dla rodziny w Mołdowie: córek, brata, matki. Zachwyca się
Polską i Krakowem. - Ładnie tu, dużo turystów, ludzie mili, edukacja, sztuka, a
w Mołdowie ciężko, nie ma pracy, choć ich prezydent mówi, że za parę lat będzie
lepiej.
Czarodziej piłki
Andrzej marzył o karierze piłkarza - nie wyszło. Półtora
roku temu postanowił więc żonglować piłką na ulicy. Namówił go przyjaciel
malarz, który przy Bramie Floriańskiej sprzedaje obrazy. Przeniósł się więc do
Krakowa z rodzinnych Brzeszcz, gdyż sporo turystów chodzi tu ulicami późnym
wieczorem.
Jest wielokrotnym rekordzistą w tej dziedzinie, uświetniał
80. urodziny Kazimierza Górskiego, mecze eliminacyjne do Mistrzostw Świata
reprezentacji Polski z Norwegią i Ukrainą, festyny, dożynki, występy w szkołach.
Godziny treningów opłaciły się, piłka zaczęła go słuchać, co wprawiało w podziw
kolegów, owocowało zakładami to o transporter wódki, a to o dwukrotną pensję
górniczą. Spotyka się ze słowami uznania i to są szczególnie miłe momenty w
występach ulicznych. Miejscowi zapraszają go na pierogi, przynoszą pizzę,
turyści z zagranicy zapewniają, że na Zachodzie zrobiłby karierę. Czuje, że jest
dobry w tym co robi, nie wychodzi na ulicę tylko dla pieniędzy, choć nie
narzeka, bo turyści i miejscowi, dorośli i dzieci, chętnie sięgają do kieszeni.
Chce być lepszy od takiego Koreańczyka, którego wyczyny z piłką widział w
telewizji.
* * *
Spotykają się z objawami sympatii, podziwem gapiów, miłymi
słowami. Często jednak są traktowani inaczej niż ich koledzy, którzy w tej samej
branży "robią" na Zachodzie. Tutaj ludzie ze współczuciem pytają: - Nie możesz
sobie znaleźć normalnej pracy? Przynoszą jedzenie, nie potrafią zrozumieć, że
uprawianie sztuki ulicznej jest wyborem, sposobem na życie, a nie przykrą
koniecznością. Traktują ich nie jak artystów, ale jak ludzi, którym w życiu nie
wyszło.
Izabela Eliasz