Do strony głównej Studium Dziennikarskiego   Do strony głównej Akademii Pedagogicznej  
Rok akademicki 2004/2005
Strona główna   

 

Prace studentów   
I rok   
II rok   

 

Linki   

 

Autorki   
   Felieton   |    Reportaż   |    Wywiad   |

Agnieszka Dębogórska

Poczta pantoflowa się sprawdza


Rozmowa z Maciejem Gilem, współorganizatorem Letniej Akademii Filmowej.

Formuła Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu zdecydowanie różni się od tego, co widzimy na innych festiwalach filmowych. Skąd pomysł na taki przegląd?

Ja wiem, czy tak bardzo się różni?

Nie ma konkursu...

Nie ma. To drugi, obok cieszyńskiego Kina na granicy, festiwal, na którym nie ma sekcji konkursowej. Nastawiamy się na prezentację filmów, a nie na rywalizację. Chcemy uniknąć wprowadzenia niepewności, jakiejś nieufności.

A czy konkurs nie jest szukaniem sensacji na siłę, dorabianiem wydarzeń?

Pewnie tak. Z roku na rok pojawiają się kolejne festiwale i powstają coraz to nowe konkursy, coraz to nowe składy jurorskie. Jest to może sposób na promowanie samego festiwalu, ale nam na tym nie zależy. Chodzi o to, żeby było milo, sympatycznie, żeby nikt z nikim nie rywalizował i wszyscy żyli w przyjaźni.

Czy wynika to z powiązań imprezy z ruchem Dyskusyjnych Klubów Filmowych?

Tak na dobrą sprawę wszystkie festiwale wywodzą się z ruchu DKF-owskiego. Na pewno tak jest z Lubuskim latem filmowym, które było tym pierwszym. Spotykali się tam właśnie DKF-owcy, a atmosfera była na tyle swobodna, że władzom przestało się to podobać i zorganizowano inny festiwal - najpierw w Gdańsku, potem w Gdyni. Roman Gutek, późniejszy organizator Warszawskiego tygodnia Filmowego (obecnie Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy), Lata Filmów w Kazimierzu Dolnym, czy w końcu Nowych Horyzontów, też zaczynał od prowadzenia DKF-u. Jednak niewątpliwie to Zwierzyniec najwyraźniej nawiązuje do samej idei ruchu. Kładziemy duży nacisk na edukację, staramy się, żeby przed filmem była prelekcja, a po seansie spotkanie, żeby można było porozmawiać, a nie tylko biec z jednego kina do drugiego. Nazwa Akademia nie jest przypadkowa.

Nie do końca ma polskie źródło…

Akademia - polskie, ale idea festiwalu przywędrowała z Czech, podobnie jak wiele innych dobrodziejstw w naszym kraju. Jest taka impreza na Morawach, wśród winnic i piwniczek z winem w Uherské Hradiště - nazywa się Letní Filmowá Škola. Przyjeżdża tam około 4 tysięcy akredytowanych uczestników, co jest zupełnym szaleństwem, jak na nasze warunki. Tam właśnie inicjatorzy polskiej LAF, czyli Piotrek Kotowski i Arnold Deć, spotkali się z niejakim Jířim Králíkiem i wpadli na pomysł, żeby cos takiego przemycić do Polski. Jíři dał im swoje błogosławieństwo i już od pierwszej edycji przyjeżdża, wizytuje, sprawdza jak się rozwija jego „dziecko”.

Co, oprócz występowania rosiczki owadożernej, zdecydowało o wyborze Zwierzyńca?

Organizatorom zależało na znalezieniu małego miasteczka, w miarę możliwości w tzw. pięknych okolicznościach przyrody. Zwierzyniec ma 3,5 tysiąca mieszkańców, leży na granicy Roztoczańskiego Parku Narodowego - tak więc, jeżeli komuś się nie chce siedzieć w kinie, to może się wybrać na spacer. Jest tam kino, które już nie działa, ale został w nim cały potrzebny sprzęt. Jest kilka innych sal, które zostały zaadaptowane na potrzeby festiwalu. No i jest jeszcze jeden niepowtarzalny walor - miejscowy browar, który służy jako plener dla wieczornych projekcji i dostarcza ożywczego napoju…

Trudno nie odnieść wrażenia, że festiwal nie zamyka się we własnym filmowym światku, ale niejako naturalnie przenika w życie miasteczka. Jak przyjęli was mieszkańcy Zwierzyńca ?

Na początku podchodzili do nieco nas nieufnie. Jednak Zwierzyniec leży na Wschodzie i można tu naocznie przekonać się o - może nieco wyświechtanej, ale przecież prawdziwej - kresowej gościnności. Zostaliśmy przyjęci z otwartymi ramionami. Początkowo musieliśmy wszystko sami przywozić na miejsce, potem władze zaczęły nam pomagać, inwestować w kino. Przecież jest to miejscowość rozrywkowa i staramy się, aby festiwali odbywał się w miejscu, w którym się dzieje, a nie poza nim, ponad nim, czy obok niego.

Widać to choćby w gazetce festiwalowej.

Chcieliśmy jakoś wtopić się w życie miasteczka. Staraliśmy się, żeby miejscowi zrozumieli, że to nie jest inwazja szarańczy - w Zwierzyńcu była kiedyś taka inwazja, jest nawet pomnik, który ją upamiętnia, więc nie mogliśmy liczyć na kolejny taki sam... My też się na nich nie zamykamy. Na wieczorne, niebiletowane projekcje w browarze przyjeżdżają też ludzie z okolicznych miejscowości. Jest to dla nich niejednokrotnie jedyna szansa obejrzenia jakiegoś filmu - w małych miasteczkach kina najczęściej nie działają, nie wszystkie stacje telewizyjne można tam odbierać. Gdy w zeszłym roku Wisła Kraków grała z Realem Madryt, mecz był transmitowany przez TVN, który tam nie dociera. Udało się praktycznie z dnia na dzień zorganizować sponsora, a tym samym plenerową transmisję meczu, nie tylko dla uczestników - chociaż to uczestnicy LAF-u zgłosili taki pomysł - ale też dla mieszkańców miasteczka.

Dyrektor Zwierzynieckiego Ośrodka Kultury i Rekreacji podobno bał się, że festiwal przyciągnie publiczność rodem z koncertów rockowych czy meczy piłkarskich.

Może obawiał się tego patrząc na Kazimierz, gdzie ludzie nie przyjeżdżają oglądać filmy, ale się pokazać, co owocuje tym, że pewna ilość uczestników leży pijana na trawnikach. My z założenia chcieliśmy robić imprezę dla amatorów kina, którym nie przeszkadzają, co tu kryć, nie zawsze najlepsze warunki projekcji, którzy przychodzą na film, a nie do kina. W końcu wszyscy, łącznie z proboszczem, przekonali się, że jesteśmy niegroźni. I zaczęli iść nam na rękę. Przykładem może być choćby problem z oświetleniem, które wczesnym wieczorem było wyłączane i trzeba było wracać z kina w ciemnościach. Okazało się, że można to zmienić i w trakcie LAF-u lampy palą się przez całą noc.

Spokojnej atmosfery nie zakłóca nawet spożywanie przez uczestników sporych ilości miejscowego piwa.

Warunki sprzyjają konsumpcji…

Ale napoje to nie wszystko, równie dobrze jest z jedzeniem. Festiwal wyróżnia się ciekawymi pomysłami na cykle tematyczne, jednym z nich było „Misterium kuchni i stołu”.

Szukamy przede wszystkim filmów, które warto pokazać. Niektóre sprowadzamy z czysto egoistycznych pobudek - umiejętnie dobrane hasło pozwala sprowadzić to, co sami chcielibyśmy obejrzeć. Jednak dobór repertuaru nigdy nie jest przypadkowy, nawet, jeśli nie widzieliśmy danego tytułu, jest on sprawdzony - to znaczy zarekomendowany przez kogoś zaufanego. Tak było też na przykład z cyklem Jak kot z kotem, dla którego pretekstem była obecność lubelskiego grafika Andrzeja Kota. Przy okazji roku olimpijskiego postanowiliśmy zobaczyć, czego metaforą jest bieg, jak wpływa na ludzkie życie.

Były też „Filmy, których nie ma”. Brzmi to intrygująco.

Są takie filmy, które nie istnieją, a film nie istnieje wtedy, gdy nie wiadomo, kto ma do niego prawa. Te filmy gdzieś się pałętają, najczęściej w przepastnych piwnicach jakichś archiwów. Trzeba się naszukać. Nam udało się dotrzeć do paru tytułów, które nie pojawiają się nawet w oficjalnych filmografiach reżyserów. To jeden z takich pomysłów, które można by ciągnąć w nieskończoność, bo zostało jeszcze sporo do pokazania.

Ale festiwal to nie tylko filmy, to także goście.

Gdy organizowaliśmy retrospektywę Wasilija Szukszyna, udało się zaprosić Lidię Fiedosiejewą - Szukszynę, wdowę po reżyserze, która jest w Rosji prawdziwą gwiazdą. Obecni w Zwierzyńcu Rosjanie, dla których była kimś niedostępnym, z innego świata, mieli okazję zjeść z nią obiad i porozmawiać. Przyjechali Jan Hřebejk i Petr Jarchovsky - tandem, który od lat wojuje w kinie czeskim. Naprawdę dobrze się tu czuli, nawet docenili walory miejscowego piwa. Nie dotarł, niestety, Andriej Konczałowski, który - jak napisał w bardzo miłym liście - w tym czasie wiózł swoja siódmą chyba żonę do Italii. W tym roku był Soren Kragh-Jacobsen, który nakręcił dwa filmy w Polsce, ale nigdy wcześniej nie był na wschodzie kraju. Udało się zaprosić Marion Hänsel, ale niestety zapomniała, że jak się przekracza granice Unii Europejskiej trzeba mieć ważny paszport i została zawrócona w Niemczech.

Zwierzyniec nie jest dużą imprezą. Co przyciąga tam gości?

No cóż… nieodparty urok osobisty organizatorów. I miejsca. Kropka.

Są jeszcze koncerty.

Program filmowy i muzyczny wynika w dużej mierze z fascynacji organizatorów, tak więc w Zwierzyńcu grają głównie kapele etno-folkowe z Europy Środkowej i Wschodniej, ale także na przykład z bliskowschodnim rodowodem. W zeszłym roku zaprosiliśmy muzyków z Senegalu, ale w związku z alertem antyterrorystycznym nie dostali wiz - dla niektórych terrorysta i artysta brzmi widać bardzo podobnie. W tym roku najprawdopodobniej zagra między innymi Gen-dos, muzyk z głębokiej Azji, z Tuwy.

Z roku na rok przybywa festiwali. Kiedyś młodzi ludzie jeździli na imprezy literackie, teraz zrobiła się moda na filmowe. Dlaczego?

Moda wzięła się stąd, że kina mają coraz mniej ciekawych rzeczy do zaoferowania, a w czasie wakacji w ogóle nie ma czego oglądać. Dystrybutorzy boją się, że nie można w tym czasie wypuszczać wartościowych filmów, bo nikt nie przyjdzie. Powstaje zaklęty krąg: nie ma nic ciekawego, więc nikt nie chodzi do kina, a że nikt nie chodzi, to nic ciekawego się nie puszcza.

Zamiast chodzić do kina, potencjalni widzowie jadą między innymi do Zwierzyńca, mimo że nie jest o nim zbyt głośno.

Na głośności nam nie zależy, najważniejsza jest miła atmosfera. W założeniu ma to być kameralna impreza, a nie jakiś spęd. Nie mamy ambicji, żeby gonić na przykład Nowe Horyzonty, bo to zupełnie inna bajka, Kazimierz jest intensywnie promowany i dużo bogatszy, Łagów ma swoją legendę i obecnie jest raczej miejscem spotkań. LAF jest skromnie reklamowany, informacje są przekazywane z ust do ust. Jak widać, poczta pantoflowa się sprawdza, bo festiwal rośnie w siłę.

Czy nie jest tak, że każdy z tych festiwali ma swoją publiczność?

Jeżeli pod tym pytaniem kryje się inne - czy nie widzimy konkurencji, to powiem – nie, nie widzimy, rywalizacji miedzy festiwalami nie ma.

Na tegorocznym „Kinie na granicy” nawet oficjalnie ogłoszono współpracę.

Współpraca zawsze była, co prawda tylko między niektórymi imprezami, bo pewne festiwale na to się nie godzą i idą swoja ścieżką. Faktycznie, w Cieszynie, co było ewenementem, stanęło na jednaj scenie czterech szefów największych festiwali wakacyjnych oraz dwie szefowe Kina na granicy, które przyciągnęły panów także swoim urokiem. Nikt nie został tam przygnany siłą, wszyscy przyjechali z własnej woli. Te imprezy się przyjaźnią, wyrosły ze wspólnego pnia DKF, także organizatorzy znają i odwiedzają się od lat, a także wzajemnie sobie kibicują.

A co zobaczymy w Zwierzyńcu w tym roku?

Sztandarowymi pozycjami będą: Ucieczka z heteromatrixu - chcemy przyjrzeć się wątkom homoseksualnym w kinie, zbudować wokół nich dyskusję, i cykl Nadchodzą Turcy. Tu zastanawiam się nad słowem będzie, ponieważ sejm uchwalając rezolucję potępiająca rzeź Ormian w 1904, trochę zaostrzył stosunki polsko-tureckie, więc nie wiem czy uda nam się doprowadzić pomysł do końca. Oczywiście sprawa jest słuszna, potępić trzeba, ale nie wiem, czy po 90 latach i czy właśnie w ten sposób. Pomysłów na retrospektywy autorskie jest kilka: Andrzej Barański, twórca polskiego kina prowincjonalnego, Vladímir Michálek z Czech oraz Słowak Dušan Hanák. Będzie bardzo środkowoeuropejsko. Wszyscy panowie zapowiedzieli swój przyjazd.

Rozmawiała: Agnieszka Dębogórska

© copyright Studium Dziennikarske