Studium@WWW

Gazeta Studium Dziennikarskiego przy Akademii Pedagogicznej w Krakowie

Wydanie szóste, rok akademicki 2002/2003

Wywiad   Reportaż   Felieton   Radio i telewizja   Prace dyplomowe   Internet

Reportaż

Anna Martens

Liban - niezwyczajne życie zwyczajne

Wojna w Iraku spowodowała, że uwaga całego świata skierowana jest na Bliski Wschód. Dużo mówi się o Turcji, Syrii, Kuwejcie. Konflikt izraelsko-palestyński też wszyscy znają. W sąsiedztwie tego zapalnego regionu leży małe państewko - zaledwie 10,2 tys. km2.

W serwisach informacyjnych znajdziemy mało wiadomości na temat Libanu. A jego historia jest ciekawa i mocno zakorzeniona w dziejach całego regionu. Dwie wojny domowe, interwencje amerykańskie i syryjskie, konflikty na tle religijnym. To przeczytamy w przewodnikach. Do tego dodamy nasze wyobrażenia o świecie arabskim, parę zdjęć z Afganistanu, z Iraku czy Syrii. Tymczasem rzeczywistość burzy wszystkie stereotypy. Pierwsze zaskoczenie to gwar, hałas, ruchliwe ulice, tętniące życiem dzień i noc. I ludzie. Kobiety w dżinsach, lekkich bluzeczkach. Niektóre przykrywają głowę muzułmańską chustą, ale takich jest coraz mniej. Mężczyźni zadbani, ogoleni. Spacer po głównych ulicach Bejrutu przywodzi na myśl Paryż, Madryt, Nowy Jork. Kawiarnie, restauracje, bary, małe sklepiki z pamiątkami i wielkie centra handlowe. Jednak jest coś jeszcze. Wojna pozostawiła po sobie ślad. Potrzeba dużo czasu, żeby zrozumieć mentalność ludzi, którzy próbują wrócić do normalności. O Libanie najwięcej dowiedziałam się od Haliba. Ten barczysty czterdziestolatek pracuje jako przewodnik i chętnie opowiada o swoim kraju wszystkim, którzy chcą go słuchać. - To bardzo dziwne miejsce - zaczyna. - Wszystko jest tak pomieszane, że czasami nawet nam ciężko się połapać. - Rozmawiamy po angielsku, gdy brakuje mu słów przechodzi na francuski. Kiedy się zapomni zaczyna mówić po arabsku. Wtedy jego kolega wybucha śmiechem i krzyczy - Przecież ona nic nie rozumie. Halib wraca do rzeczywistości i kontynuuje opowieść w zrozumiałym dla mnie języku. - U nas znajdziesz całą mieszankę nacji. Żyją tu Libańczycy, Syryjczycy, Ormianie i Palestyńczycy. A nawet trochę Kurdów. Dla Was to niewielka różnica, każdy to arab (śmiech). Jeszcze dziwniej ma się sprawa z religią. Prosty podział to chrześcijanie i muzułmanie, ale tak naprawdę to są tu ormianie, grekokatolicy, prawosławni, ale też druzowie, maronici, sunnici, najwięcej szyitów.

Halib podaje suche informacje, nic nie mówi o wojnach, o podziałach religijnych. Pytam więc o przeszłość. Chwila milczenia, w końcu odpowiada: - Ciebie to nie powinno interesować. Jak się tu przyjeżdża to po to, żeby coś zobaczyć, poznać ludzi, nie trzeba gadać o wojnie. Temat zamknięty. Jednak nie da się do niego nie wracać. Sam Bejrut jest wielkim powrotem do przeszłości wojennej. Między potężnymi wieżowcami i nowoczesnymi hotelami co chwilę wyłania się szkielet jakiegoś budynku. Niektóre mają na wysokości drugiego, trzeciego piętra wyrwy po bombach. Między hotelem a bankiem zauważam czteropiętrowy blok. Od czwartego do pierwszego piętra oderwany jest fragment. W części, która się zachowała są mieszkania. Dziwię się, że to możliwe. Przecież ten budynek nie ma jednej ściany. To niebezpieczne, konstrukcja mogła zostać naruszona. - O co Ci chodzi? - pyta Halib - Blok stoi, kilka mieszkań zachowało się w całości. Dlaczego ludzie nie mieliby do nich wrócić. To, że komuś urwało balkon, albo łazienkę - nic wielkiego. Zrobi sobie z drugiej strony. Takie obrazki spotyka się na każdym kroku. Za miastem jest to samo. Na wzgórzach, po obu stronach drogi, w pobliżu wspaniałych hacjend znajdują się ruiny starych domów. - Po wojnie ludzie wracali na swój teren. Jak dom był zburzony, to obok budowali nowy. Niektórzy przeprowadzali się gdzie indziej, więc zostały po nich takie opuszczone ruiny. Ale przestań wreszcie patrzeć na te resztki. Oglądaj lepiej krajobraz, przecież jest inaczej niż u Ciebie, w Polsce. To prawda, tutaj jest zupełnie inaczej. Każdy Libańczyk jako największą atrakcję wymieni to, że w niektórych porach roku można tego samego dnia pływać w Morzu Śródziemnym, a po południu jeździć na nartach. Już kilka kilometrów za Bejrutem zaczyna się wzniesienie. Kręte drogi nie przeszkadzają Libańczykom poruszać się po nich z dużą prędkością. Zresztą jazda samochodem to specyficzna przygoda. Większość kierowców nie używa kierunkowskazów. Kiedy chcą skręcać wystawiają rękę przez okno. Poruszają się szybko, sprawnie, rzadko powodują wypadki, a korki raczej się nie zdarzają. Sami kierowcy wyprawiają ekwilibrystyczne sztuki zajeżdżając sobie drogę. Wtedy na ulicy rozlega się jazgot klaksonów. Sygnalizacja świetlna też jest mało istotna, tym bardziej, że często nie działa. Bywalcy krajów arabskich nazywają to rytmem ulicy. Kierowca i pieszy znają ten rytm, czują go. Na dużych skrzyżowaniach, w największym ruchu, między samochodami przemieszczają się ludzie. Biegają małe dzieci, przechodzą kobiety z zakupami, krążą handlarze. Każdy w rytmie ulicy przemyka się między jadącymi pojazdami. Pierwsze przejście przez dość spokojną ulicę zajęło mi dziesięć minut. Halib czekał przy samochodzie po drugiej stronie i z ironicznym uśmiechem obserwował moje zmagania. Wreszcie podszedł do mnie. Jemu przejście przez tą samą ulicę zajęło kilka sekund. - Na co czekasz? - zapytał - Po prostu przyglądnij się z jaką prędkością jadą. Nie czekaj na przerwę między samochodami, bo będziesz stać godzinę. Nikt się nie zatrzyma. Przejdź przez pierwszy pas, poczekaj aż przejedzie samochód, przejdź przez drugi. To proste. Zaśmiał się i nie czekając na moją reakcję wolnym krokiem wrócił do samochodu. Wreszcie ruszyłam. Pierwszy pas poszedł nieźle. Przed drugim czekałam, aż przejedzie tir, zastanawiając się jakie są szanse, że mnie trafi. Trzeci poszedł sprawnie, bo nadjeżdżała taksówka i kierowca zwolnił mając nadzieję, że złapie klienta. Po dwóch dniach takich ćwiczeń szło mi już całkiem dobrze.

Po przedarciu się przez centrum miasta wyjeżdżamy na autostradę. Po kilku kilometrach zjeżdżamy w boczną drogę i dalej w góry. Około 20 km na północ od Bejrutu położone są jaskinie Jeita, których korytarze ciągną się na długości 6 km. Do pierwszej znajdującej się wyżej, można dojść pieszo lub dojechać kolejką linową. Wybieramy kolejkę. Widoki są wspaniałe. Trasa prowadzi nad urwiskiem na dnie którego płynie rzeka. Po obu stronach wznoszą się strome zbocza porośnięte głównie drzewami iglastymi. Halib mówi, że cedry, czyli narodowe drzewa libańskie, są rzadkością. Dalej na północ znajduje się ich rezerwat. Warto tam pojechać, żeby zobaczyć jak kiedyś naprawdę wyglądały wzgórza Libanu. W końcu symbol tego drzewa jest na libańskiej fladze. Ale teraz cedry są chronione, bo przez pewien czas wycinano je bez ograniczeń. Dojeżdżamy na górę. Przede mną pierwsza jaskinia. Wchodząc czuje się chłód bijący od skał. Wąski korytarz prowadzi do wnętrza groty. Stalaktyty i stalagmity oświetlone są różnokolorowymi reflektorami. Daje to wspaniałe refleksy na ścianach. Każda skała przybiera jakiś kształt. Przy odrobinie wyobraźni można zobaczyć tu śpiącego rycerza, mapę Libanu, a nawet Kubusia Puchatka. Oglądając te wspaniałości spaceruję wyznaczonym chodnikiem. Nie wolno zbaczać z trasy, dotykać skał. Co kilkanaście metrów rozstawieni są strażnicy, wszyscy w wojskowych mundurach. Przechodzę przez mały tunel prowadzący do kolejnej jaskini. Po prawej stronie jest źródełko, na którego dnie błyszczą monety. Turyści wrzucają tu drobne pieniądze na szczęście. Kilkanaście metrów dalej wchodzi się na platformę. Z góry można obserwować mały strumyk wpadający w dwustumetrową przepaść między skałami. Nie widać dna. Od patrzenia na przemian w dół i w górę można dostać zawrotu głowy. Światło odbijające się od skał sprawia wrażenie jakby wszystko się poruszało. Wracam tą samą trasą do wyjścia. Teraz schodzimy kilometr w dół do drugiej groty. Tutaj czekają małe kanoe z elektrycznymi silniczkami, które poryw ają turystów w podziemną podróż po wodnej krainie cieni. Z łodzi widać dno, woda jest przejrzysta i wydaje się bardzo płytka. W rzeczywistości jej głębokość wynosi kilkanaście metrów. Ta podziemna wędrówka trwa 15 minut. Zbyt krótko, żeby nasycić się urodą tego miejsca.

Dwa dni później poznaję Mayę. Jest studentką, a w sezonie dorabia pracując w biurze turystycznym. Specjalizuje się w historii starożytnej. Mamy napięty program, bo chciałaby pokazać mi jak najwięcej. - Wielu turystom taki rajd po ruinach szybko się nudzi. Jak w krótkim czasie widzą tyle naraz, to potem wszystko mylą. Ale myślę, że warto. - przekonuje Maya. Zaczynamy od Tyru. Wszystkie duże miasta w Libanie są oddalone od siebie o około 40 km. Najdalej na północ wysunięte jest Tripoli (Trablos), jadąc na południe mija się Byblos (Jbeil), potem Bejrut, Saidę (Sydon), aż do Tyru (Sour) tuż przy granicy z Izraelem. Takie rozmieszczenie miast miało w starożytności ogromne strategiczne znaczenie. Kiedy któryś z ośrodków został zaatakowany, wysyłano gońca do najbliższego miasta. Podróż w jedną stronę zajmowała dzień. Pomoc mogła więc nadejść najpóźniej za dwa dni. Taki układ pomagał w skutecznej obronie całego wybrzeża. A ataki zdarzały się często. W Tyrze zrekonstruowano część starożytnego miasta. Odkopano ruiny, które przez wieki zasypywał piasek. W historii Tyru pojawiają się takie nazwiska jak Nabuchodonozor, Aleksander Wielki, król Hiram. Miasto było wielokrotnie burzone i odbudowywane przez kolejnych najeźdźców. Taki los spotkał wszystkie libańskie miasta. W Saidzie największą atrakcją jest zamek krzyżowców. Powstał z elementów greckich i rzymskich budowli. Dla wzmocnienia konstrukcji między kamieniami umieszczano w poziomie kolumny podkradane z rzymskich świątyń. Wtedy nikt nie myślał o zabytkach. Ważny był budulec. W centrum miasta znajduje się ogromny bazar. Nietypowe otoczenie, różnorodne stoiska, mnóstwo kolorów i zapachów i nieprzebrany tłum ludzi. Uliczki, w których łatwo się zgubić, labirynt zakrętów, zaułków, bocznych przejść. Można tak wędrować bez końca. Dodatkową przyjemnością są zakupy. O wszystko trzeba się targować. To rodzaj rytuału, świętej tradycji, którą każdy tu szanuje. Przy dużym szczęściu, sprzedawca obniża cenę nawet o połowę. Jak zwróci się uwagę na jedną rzecz, to pokazuje wszystko co ma na stoisku. Tą metodą kupienie zwykłej bluzki może zająć godzinę. Zrobiło się późno, więc ruszamy w drogę powrotną. Na trasie co kilka kilometrów, zwłaszcza w okolicach miast, wojskowe lub policyjne patrole. Przy posterunku trzeba zwolnić. Żołnierz zagląda do każdego pojazdu, lustruje pasażerów. Jeśli wszystko jest w porządku można jechać dalej. - To dla bezpieczeństwa - tłumaczy Maya - W centrum Libanu jest tego mniej, ale w dużych miastach na ulicach też zobaczysz wielu wojskowych. Chociażby w zabytkowej części Bejrutu, gdzie kręci się mnóstwo obcokrajowców. Dzięki temu turyści są bezpieczni. My zresztą też.

W Bejrucie popołudniowe korki. Na jednym z podwórek widzę kobietę wieszającą pranie. Obok, na schodach siedzi mężczyzna w wojskowym mundurze i bawi się z synkiem. Chłopiec biega wokół niego udając, że się ukrywa, a ojciec próbuje dla zabawy namierzyć go na muszkę karabinu. Nagle chłopczyk wyrywa mu broń i głośno krzycząc udaje, że w niego strzela. Kobieta bije brawo, dumna, że jej mały synek potrafi unieść taki ciężki karabin. Szybko wyciągam aparat, żeby nie uronić nic z tej nietypowej sceny. W tej samej chwili Maya mi go wyrywa i odjeżdżamy. Najpierw zaczyna krzyczeć coś po arabsku, potem uspokaja się i mówi: - Jak chcesz zrobić zdjęcie na ulicy to mnie zapytaj. Tutaj nie robi się zdjęć ludziom w mundurach. Musisz uważać, bo mogą Ci zabrać film, a czasem nawet aparat. Wiem, że u Was można sobie zrobić zdjęcie z żołnierzem, można z nim pogadać. Ale nie jesteśmy w Europie, to jest Liban. I tak jest do końca. Nawet zwiedzając ruiny w Baalbeck, czy w Byblos muszę uważać, żeby w kadrze nie znalazł się żaden strażnik. Maya jest wyrozumiała. Jak uprę się na jakiś widok, to czekamy tak długo, aż w pobliżu nie będzie wojskowych. Czasem nawet podchodzi do nich i prosi, żeby zrobili mi miejsce. Wtedy przyglądają się uważnie czy obiektyw kieruję dokładnie tam gdzie powiedziałam, a nie na przykład na nich. Każdego dnia wydaje mi się, że wiem już więcej, że więcej rozumiem. Ale Libańczycy wciąż mnie zaskakują. Żyjąc w cieniu wojny, w regionie nieustannych konfliktów, potrafią o tym zapomnieć. Udają, a może naprawdę cieszą się każdym dniem. Są bardzo otwarci, tolerancyjni. Bliski Wschód kojarzony jest z terroryzmem, wojną, zamachami. Dlatego do Libanu przyjeżdża niewiele osób. Większość się boi, więc planują urlopy w innych częściach świata. - To mały, słabo znany kraj. - tłumaczy Maya - Ludzi bardziej interesuje Irak lub Izrael. Bo tam się dużo dzieje. A my od wojny żyjemy raczej cicho, z boku. I tak jest dobrze, przynajmniej jest spokój.

Reportaż

Copyright by Studium Dziennikarskie 2003